No bo jak to możliwe – że latamy w kosmos albo budujemy wirtualną metarzeczywistość, w której ponoć wkrótce wszyscy będziemy funkcjonować, a jednak wciąż – jak przed wiekami – wysyłamy ludzi do pracy setki metrów pod ziemię. Ludzi, którzy – owszem wyposażeni w nowoczesne maszyny, o których nie śniło się moim pradziadkom – w razie zagrożenia umierają w podziemnych chodnikach, w męczarniach, o których nie chcę nawet myśleć.
Dziś, gdy piszę ten tekst, spod ziemi w kopalni Zofiówka ratownicy wywieźli w końcu ciała górników, którzy zginęli, gdy w wyniku wstrząsu wzrosło krytycznie stężenie metanu. Zginęło tam 10 górników, z czego trzech było pracownikami jadącymi na pomoc kolegom – tymi, którzy pracują w Zakładzie Odmetanowania Kopalń. Ci, których udało się wydobyć żywych, zmarli na oddziale słynnego szpitala oparzeniowego w Siemianowicach, który nie bez powodu przecież znajduje się właśnie na Śląsku, a nie na przykład na Mazurach, Mazowszu czy Pomorzu. Wypadki masowe w kopalniach, hutach i zakładach przemysłu energetycznego zdarzały się tu częściej niż gdziekolwiek indziej.
Poparzenia ciał i dróg oddechowych wydobytych w ostatnich dniach spod ziemi górników były koszmarne, sięgające 90 proc. powierzchni ciała. Niektóre z ofiar wymagały identyfikacji za pomocą badań genetycznych. Czy umiemy sobie wyobrazić to, jak ci mężczyźni umierali? Chwilę wcześniej dosłownie kilkanaście kilometrów dalej – w kopalni Pniówek – z tych samych powodów zginęło 8 górników, siedmiu zaś nadal nie odnaleziono. Wśród tych, których ciała nadal pozostają pod ziemią, jest 34-letni ratownik, ojciec dwóch synów, człowiek, który po raz pierwszy poszedł na akcję. Stężenie metanu w miejscu katastrofy jest obecnie tak wysokie, a zagrożenie kolejnymi jego wybuchami tak wielkie, że nie wiadomo, kiedy uda się zabrać tych ludzi z miejsca, w którym zginęli.