Zastanawialiśmy się przed tygodniem, co Władimir Putin ogłosi 9 maja, jakie zwycięstwo? Czy zapowie wchłonięcie przez Rosję okupowanych terytoriów Ukrainy? Czy pogrozi nową eskalacją wojny, przeniesieniem jej także na zachodnią Ukrainę, może Mołdawię? Rzuci państwom NATO ostrzeżenie przed otwartą konfrontacją? Wezwie do powszechnej mobilizacji? Nic z tych rzeczy: przemówienie Putina było dalekie od triumfalizmu, zaskakująco defensywne. Prezydent Rosji powtarzał znane od początku „operacji specjalnej” propagandowe tezy o wymuszonej przez Zachód wojnie prewencyjnej i niejasno obiecywał narodowi końcowy sukces. Odcedzenie realnego planu Putina z potoku słów i historycznych odniesień nie jest łatwe: po 9 maja teoretycznie wszystkie militarne opcje pozostają otwarte, a uspokajające przemówienie może być przykrywką dla kolejnych ataków w Ukrainie. Jednak trudno było się oprzeć wrażeniu, że skromniejsza niż zwykle defilada na placu Czerwonym niosła nastrój porażki i niepewności (więcej „Bieda pobieda” ). Emocjonalnie i wizualnie bardzo odbiegała od tego, co widzieliśmy w minionych latach, czyli demonstracji wojskowej siły, narodowej dumy, połączenia imperialnej celebry z ludowym piknikiem. W tym roku mimo propagandowych wysiłków odbył się jakiś sztuczny Dzień-Nie-Zwycięstwa.
To, że Putin wepchnął swój kraj w beznadziejną awanturę, w strategiczną pułapkę, że wystawił przyszłość Rosji na hazard, wszędzie – poza światem rosyjskiej propagandy – jest już doskonale widoczne. Ukraina ani się nie poddała, ani nie upadła – mimo olbrzymich ofiar i zniszczeń jest dziś jako państwo mocniejsza niż kiedykolwiek w swej historii. Żadne militarne cele Rosji nie zostały osiągnięte, nigdzie, nawet w zdruzgotanym Mariupolu, nie dało się ogłosić ostatecznego zwycięstwa.