Wybory: wolne, regularnie odbywane są istotą demokracji. Ale głosowanie bez fałszerstw to nie to samo co wybory rzetelne. Diabeł tkwi w szczegółach. Podział na okręgi, zasady kampanii wyborczej, systemy przeliczania głosów na mandaty i wiele innych kwestii gaszą wiarę, że wybór jest rzeczywiście wolny, niezmanipulowany, szanse były równe, a wynik zależał tylko od woli głosujących. Politycy uspokajają, a media im basują: „Jeśli coś nie jest w porządku, są protesty, można oponować. Można iść do sądu. A w końcu Sąd Najwyższy oceni ważność wyborów”.
Pojęcie „protestu wyborczego” jest wąskie. Sprzeciw może sygnalizować jedynie albo przestępstwo przeciw wyborom (pięć sytuacji odnoszących się tylko do głosowania), albo naruszenie przepisów o głosowaniu, ustaleniu jego wyników lub wyników wyborów. Głosowanie zaś to zaledwie końcowy fragment całego teatrum wyborczego. Także trzeba (bardzo trudny dowód), aby naruszenie „miało wpływ na wynik wyborów”. Sama „możliwość” to za mało. A ludzie się skarżą głównie na nierówności w dostępie do mediów i sposób prowadzenia kampanii. Zaledwie ułamek wszystkich „protestów” rozpatruje się merytorycznie jako protesty bez cudzysłowu. Protesty nie bronią więc przed tym, co najbardziej doskwiera. Zamiast legitymizować wybory, podnosić poczucie sprawczości głosujących – wiele obiecują, mniej przynoszą. Trochę tak jak sądowa pieczęć na zezwoleniach na podsłuchy.
Może więc uchwała SN o ważności wyborów? Przecież wymaga wzięcia pod uwagę „wszelkich okoliczności, które mogą mieć znaczenie dla ważności wyborów, również tych, które nie mogły być przedmiotem zarzutów protestu wyborczego”. To szersze kryteria niż wąziutki zakres zarzutów właściwych dla protestów.