Na tym rogu mieści się zakład zegarmistrzowski, do którego udałam się celem naprawy mego analogowego zegarka. Zegarek jest nakręcany ręcznie. Nic o mnie nie wie. Jest to zegarek pozbawiony wiedzy na temat kontaktów do moich znajomych, przedmiot ten nieświadom jest, ile kroków wykonuję po mym gospodarstwie, zanim w ogóle wyjdę do ludzi. Nie wie, na jakim żyje świecie. Sam nie znalazłby domu, bo nie zna mojego adresu, nie sięgnąłby po garnek zupy, bo nie ma połączenia z moją lodówką. Po przeglądzie u zegarmistrza zabrałam zegarek do kina na film „Najgorszy człowiek na świecie”.
Tytuł brzmiał obiecująco; liczyłam, że podreperuję swoje ego. Jest ktoś gorszy ode mnie; wiedziałam, że to nie jest moja biografia. W kinie byliśmy sami: ja i mój zegarek. Gdy oczekiwałam na projekcję, przypomniało mi się maciupkie – wciśnięte między bar mleczny, zakład szewski i kościół – kino Światowid tuż przy placu Inwalidów w Warszawie. Wychodziło się z niego na ciemną studnię podwórka, w której wyczuwało się woń kuroniówek – w barze mlecznym realizowano bony na posiłki dla ubogich. (Bony wrócą. Parę dni temu poszłam na szczawiową do baru mlecznego. Kolejka liczyła 36 osób).
Film „Najgorszy człowiek świata” zakwalifikowałabym gatunkowo jako familijny pornos. Trzy pokolenia w rodzinie nie będą się na nim nudziły. Skończonej urody trzydziestolatka toczy się po mieście zagubiona i wyobcowana niczym piłka tenisowa na stole bilardowym. Co zacznie się toczyć, to przerywa. I nie wpada do dziurki, ale do swojej dziurki w sensie waginalnym wkłada sobie to, na co złapie apetyt. To ma nas cieszyć, gdyż to jej sprawia przyjemność, zaś Oslo (film stworzył reżyser urodzony w Norwegii) jawi się jako stolica, gdzie patriarchatu jest jeszcze mniej niż witaminy D.