Kalendarz wyborczy ma to do siebie, że co pewien czas daty poszczególnych wyborów mocno się zbliżają. Tak było m.in. w 2005 r., gdy wybory parlamentarne poprzedziły pierwszą turę wyborów prezydenckich o zaledwie dwa tygodnie. Wtedy o konkretnym terminie elekcji posłów i senatorów zdecydował prezydent Kwaśniewski, a o dacie wyborów prezydenckich – marszałek Sejmu Włodzimierz Cimoszewicz. Ponieważ sondaże zwiastowały wówczas sukces PO i PiS, marszałek Cimoszewicz – sam planujący walkę o prezydenturę – uzgodnił z prezydentem, że jego szanse wzrosną, gdy Polacy zajmą się wyborem głowy państwa, znając już skład parlamentu. Jak wiadomo, ostatecznie Cimoszewiczowi w niczym to nie pomogło, bowiem wycofał się z kandydowania na zaledwie trzy tygodnie przed dniem głosowania i w praktyce skorzystał na tym Donald Tusk, któremu bez tego byłoby wówczas dużo trudniej wejść do drugiej tury.
Teraz gra wyborczym kalendarzem powraca w innej konfiguracji. Nasilają się bowiem informacje, że prezes Kaczyński rozważa opóźnienie wyborów samorządowych, które – trzymając się obecnie obowiązujących przepisów – powinny się odbyć jesienią przyszłego roku, podobnie jak i wybory parlamentarne. Wprawdzie wybory samorządowe są – z racji liczby kandydatów i wielości wyłanianych w nich organów – najbardziej skomplikowane, to jednak nie na tyle, aby aparat wyborczy nie był w stanie ich ogarnąć i po blisko dwóch miesiącach uporać się ze znacznie prostszym głosowaniem do Sejmu i Senatu. Te pierwsze mogłyby się bowiem odbyć najwcześniej już 21 września, podczas gdy te drugie najpóźniej 11 listopada 2023 r. Skoro zatem nie chodzi o techniczną wykonalność, to jakie mogą być rzeczywiste przyczyny grzebania w kalendarzu wyborczym?
Oficjalnie podawanym powodem jest argument budżetowy.