Od października lista medycznych danych gromadzonych na nasz temat rozszerzy się m.in. o alergię, grupę krwi i informację o ciąży. Nowy katalog szybko okrzyknięto „rejestrem ciąż”, bo po zaostrzeniu prawa aborcyjnego pomysł niesie najgorsze skojarzenia. Nawet Jarosław Gowin zauważył: „Ta decyzja w połączeniu z wyrzuceniem do kosza kompromisu aborcyjnego będzie mieć poważne konsekwencje, z których PiS albo nie zdaje sobie sprawy, albo na których cynicznie żeruje”.
Minister Niedzielski oraz jego rzecznik tłumaczyli się, że MZ chce w ten sposób zmniejszyć ryzyko przepisywania pacjentkom leków niewskazanych w ciąży i umożliwić im skorzystanie ze świadczeń w pierwszej kolejności. A poza tym dopisanie ciąż to wymóg unijny. Bruksela nie wymaga jednak, by dostęp do dokumentacji medycznej miało kilkanaście podmiotów, w tym sądy i prokuratorzy, a tak właśnie w Polsce będzie. Już pod koniec ubiegłego roku, kiedy senator KO Krzysztof Brejza ujawnił, że w Ministerstwie Zdrowia zrodził się pomysł centralnego „rejestru ciąż”, Anna Obem i Małgorzata Szumańska z Fundacji Panoptykon przestrzegały: „Już teraz sędzia i prokurator mogą zażądać wydania papierowej książeczki ciąży lub informacji o badaniach, które dedykowane są ciężarnym. Jeśli jednak informacja o ciąży znajdzie się w Systemie Informacji Medycznej, spowoduje to jakościową zmianę – będzie nie tylko łatwiej po nią sięgnąć, ale też będzie to możliwe na szeroką skalę”.
W świetle prawa Polki, które przerwały ciąże – mimo różnych prób zmiany tej sytuacji – nie są karane za aborcję. Gdyby powiedziały ginekologowi w trakcie wizyty, że przerwały niedawno ciążę (nieważne jaką metodą i gdzie), lekarz nie ma obowiązku tego raportować. Poronienia samoistne na wczesnym etapie zdarzają się zresztą w niemal 25 proc.