Kraj

Słowa w bańkach

Mieliśmy niedawno, w bardzo krótkim okresie, kumulację niefortunnych wypowiedzi polityków PO. Donald Tusk dywagował o wpływie zboża ukraińskiego na ceny polskich produktów rolniczych, Izabela Leszczyna stwierdziła, że program „500+” nie poprawił poziomu życia polskich rodzin, a Rafał Trzaskowski nazwał się „dupiarzem”. O ile dwa pierwsze spostrzeżenia można byłoby od biedy uznać za sprytne obsługiwanie emocji części wyborców (rolników oraz liberałów), o tyle autodeklaracja prezydenta Warszawy była totalną wpadką. Jakby tego było mu mało, stwierdził on na antenie telewizyjnej, że zdefiniował się tak, bo… jest postacią nietuzinkową.

Po takiej serii wpadek można było oczekiwać choćby lekkiego załamania notowań PO. Ale oczywiście, jak wszyscy się Państwo domyślają, nic takiego się nie stało. Popularność całej formacji oraz wymienionych polityków ani drgnęła. Dlaczego tak się stało? Bo słowa w polityce mają bardzo ograniczone znaczenie.

Z jednej strony – by być sprawiedliwym – są one podstawowym narzędziem partyjnej walki. Bo przecież właściwe ich użycie może zdefiniować całą rywalizację polityczną, wyznaczyć granice dobra i zła, podzielić kraj według głębokich rowów i określić sens wyborczej rywalizacji. Wszak to słowami politycy szermują i za ich pomocą kontaktują się ze swym elektoratem, uzasadniają własne trwanie, nadają moralnego charakteru czysto partyjnej wojnie. I to dzięki nim obywatele państw demokratycznych czują się w obowiązku iść do lokali wyborczych i głosować na tych, których rozpoznają jako dbających o ich dobro oraz powodzenie kraju.

Dlatego właśnie politycy narzucają (za pomocą słów) siatkę pojęciową na publiczną rzeczywistość i łowią w nią (by pozostać przy tej ryzykownej metaforze) wyborców, którzy na co dzień głosu nie mają.

Polityka 25.2022 (3368) z dnia 13.06.2022; Komentarze; s. 9
Reklama