Uwaga! To było sobotnie my. Rodzinne jak promocyjne opakowanie płatków kukurydzianych. My, które wstało późno, długo piło kawę, jadło jajecznicę i pewna część my jeszcze nie wiedziała o dalszych planach, a reszta trochę się martwiła, że nam wykupią co lepsze sadzonki. Gdyż ta druga część my od dawna obserwowała nasadzenia Zarządu Zieleni m.st. Warszawy i planowała odtworzyć bardziej udane kompozycje. Jeżeli coś przeżyło na rogu Marszałkowskiej, to da sobie radę na naszym balkonie.
Ta sama część my wpadła na pomysł, żeby posadzić na balkonie dzikie wino, zmajstrować coś w rodzaju altany lub pergoli, która w letnich miesiącach przyniesie trochę cienia. Kiedyś zajmowały się tym drzewa, ale wszystkie wycięli.
Plan spalił na panewce, ponieważ wino nie chciało się wspinać. Oczywiście, próbowaliśmy je bodźcować i zachęcać. Wspierać za pomocą patyczków, bambusowych rusztowań i sznurków, które wyglądały tak zachęcająco, że nawet skończony cynik miał ochotę się wesprzeć. A wino nic. Płożyło uporczywie.
Część z nas przemawiała do wina czule.
– Nie płuż się, już nie płuż. Spróbuj, postaraj się chociaż troszkę. Kto ma taki piękny wąsik, kto? Teraz wysuń i złap. Czujesz, jak przyjemnie? Jeszcze kawałek, w górę i w lewo. Rozumiesz?
Ta sama część przynosiła winu pouczające, motywujące lektury.
– Popatrz na obrazki w książce pani Zajączkowskiej. Widzisz, co potrafi zwykła fasola w warunkach laboratoryjnych? A ty? Musisz tylko uwierzyć w siebie, no, hop, odwagi. To jak jazda na rowerze.
Tymczasem druga część my zakradała się wieczorami na balkon i lżyła roślinę, wspominając o kretyńskich leniach, którym nie chce się ruszyć zielonej dupy.
No więc w końcu pojechaliśmy po rośliny niskopienne.
•
Sklep był pełen podmiejskich par w naszym wieku.