Gdy czytamy doniesienia o wojnie w Ukrainie, nawet autorstwa szacownych ekspertów, łatwo zgłupieć. Z grubsza podobna liczba specjalistów przekonuje, że Rosja tę wojnę przegrywa z kretesem; inni argumentują, że wygrywa. Optymiści (w tym Michał Fiszer) podkreślają, że pierwotne plany Władimira Putina, czyli szybka kampania zakończona zdobyciem Kijowa i zainstalowaniem tam prokremlowskiego rządu, legły w gruzach. Rosyjskie wojska zakopały się w Donbasie i zamiast wielkiego kotła, w którym miały zamknąć i zniszczyć trzon ukraińskiej armii, stoją w miejscu lub posuwają się w żółwim tempie. Armia rosyjska poniosła ogromne straty, przez co jej dalsza ekspansja na państwa bałtyckie czy Polskę będzie długo niemożliwa. Z kolei Zachód – z trudem, bo z trudem – utrzymuje jedność, rozszerza sankcje i wysyła coraz więcej coraz cięższej broni na Ukrainę.
Realiści podkreślają, że Rosja nie musi zdobyć Kijowa, żeby zrobić swoje. Putinowi zależy na tym, żeby pozyskać jak najwięcej ukraińskiego terytorium i zniszczyć jak najwięcej infrastruktury, by uczynić to państwo niezdolnym do funkcjonowania. Rosyjskie wojska powoli, ale posuwają się naprzód na wschodzie Ukrainy. Korzystają z przewagi artyleryjskiej – jak przyznają sami Ukraińcy – wynoszącej obecnie 10:1, systematycznie zasypują ogniem kolejne kwadraty i potem zajmują spaloną ziemię (o tym, jak wygląda z bliska sytuacja przy froncie, pisze Paweł Reszka). Jak podszeptują pesymiści, jedność Zachodu pęka, w zapewnienia o poparciu Ukrainy na dłuższą metę nie można wierzyć, prędzej czy później europejskie stolice będą chciały zmusić prezydenta Zełenskiego do niekorzystnego pokoju i wrócić do jakiegoś business as usual z Rosją, pewnie już w nowej formie.