Sygnał do nagonki dał swoimi paskudnymi wypowiedziami sam Jarosław Kaczyński. Jego kpiny streścić można jednym słowem „fanaberia”. Płeć jest czymś obiektywnym i nie można jej sobie dowolnie przypisywać i zmieniać wedle własnych deklaracji bądź widzimisię – takim argumentem podstemplowane są szyderstwa. Niestety, również w środowiskach progresywnych sprawa wyważenia pomiędzy subiektywnymi i obiektywnymi warunkami tożsamości płciowej nie jest dostatecznie przemyślana. Jednakże ani kpiną, ani świętym oburzeniem tego nie załatwimy. Potrzebny jest poważny namysł i poważne traktowanie praw mężczyzn i kobiet nie tylko do deklarowania własnej płci, lecz również do wydawania sądów na temat płci innych osób. Przemyślenie tego i znalezienie społecznego kompromisu jest żywotnym interesem osób transpłciowych. Gdyby taki konsens w Polsce istniał, Kaczyński niczego by swoimi dowcipasami nie mógł ugrać.
Owszem, płeć to nie tylko kwestia deklaracji, lecz i faktów. Takim faktem może być trwały stan psychiczny – poczucie bycia kobietą czy mężczyzną. Jednakże gdy ktoś tylko ogłasza, że takie poczucie ma i nie robi nic więcej, aby to uwiarygodnić, nie mamy obowiązku z miejsca tej osobie wierzyć. Prawo do niedowierzania należy do najbardziej podstawowych praw człowieka, bo wynika wprost z wolności. Nie można zmuszać nikogo, aby w sytuacji silnego dysonansu poznawczego, widząc osobę z biustem i bez zarostu, natychmiast uznał, że widzi mężczyznę. Każdemu wolno mówić, że widzi to, co widzi, a jeśli sprawy mają się inaczej, niż to się na pozór wydaje, trzeba go (ją) przekonać, wyjaśniając, co i jak.
Każda osoba „trans” ma prawo do publicznego uznania jej deklarowanej płci, lecz inni mają prawo zachować przez jakiś czas pewien sceptycyzm i nie wierzyć na słowo, że poczucie, jakie ma osoba deklarująca inną, niż się wydaje, płeć, jest silne i trwałe.