Sałata się ostatnio nie wiąże. Klimat nie sprzyja zawiązaniu główek i na bazarach ostatnimi miesiącami musiałam pocieszać się innymi warzywami. Najchętniej zakupy robiłabym jak wieloryb – rozwierałoby się szczęki, wpływało na krylowisko, czyli aleję z sałatami, wszystkimi ich główkami, wszystko jedno, czy lodowa, dębolistna, endywia albo rukola, i pożerałoby się to za jednym połknięciem. Ciężkie czasy nastały dla sałat w Europie. A to za upalnie, za sucho, a to za ulewnie.
Jestem wszystkożerna. Jem mięso. Nabiał. Flaki i wszystkie podroby. Owoce morza. W tym omułki, molluski, ostrygi. Ostracyzm gotowy, wegański bacik już się na mnie kręci, skierują mnie na przymusowe wczasy z jarmużem i uważnością. Ograniczam, ograniczam, mięsa jem coraz mniej i od wielu lat staram się nie przekraczać 1500 kalorii dziennie. Miska liści (a nie ryżu) skropiona olejem z octem jabłkowym to moje ulubione danie, które w czasie zmian klimatycznych uznać muszę za rarytas, luksus.
Na szczęście warszawianki mają we krwi pokonywanie problemów z aprowizacją w czasach trudnych. Wzięłam miskę i poszłam do parku na morwy białe, bo jest na nie sezon. W czasie inflacji bardziej będziemy polegać na runie leśnym – i runie miejskim – tyle dobra latem i jesienią rośnie na drzewach, że jakoś przetrwamy, wekując. Przypominają się fotografie zburzonego Berlina w maju 1945 r., które oglądałam jako studentka germanistyki. W parku Tiergarten nie ma parku. Wszystkie drzewa albo ścięte na opał, albo wypalone, zbombardowane przez Armię Czerwoną i naloty aliantów, bo tuż przy parku stał tzw. ZOO Flakturm. Wysoki, wyglądający nieco jak stara wieża ciśnień, bunkier przeciwlotniczy. Jeszcze przez kilka lat po wojnie ziemia parku Tiergarten służyła mieszkańcom miasta jako coś pomiędzy ogrodem działkowym a polem uprawnym.