Wyobrażenie, że ludzie bardzo różniący się od nas wyglądem są od nas gorsi, było i pozostaje zmorą większości społeczeństw. Rasizm jest stary jak świat i rozpowszechniony na wszystkich kontynentach, lecz chyba nigdy nie dał się ludzkości we znaki tak bardzo jak w XIX i XX w. Dobrze, że rewolucja moralna, którą pod nazwą nowoczesności przechodzimy od kilku stuleci, w końcu jednoznacznie napiętnowała wszelką dyskryminację na tle (jak to się mówi) rasowym.
Co pewien czas ważne postacie życia publicznego raczą nas bulwersującymi wypowiedziami, które budzą w nas lęk przed demonami rasizmu. Niedawno Viktor Orbán orzekł, że Węgrzy nie chcą być „ludźmi rasy mieszanej”. Niezawodny abp Marek Jędraszewski zapewnia zaś, że „Duchowa jedność, ciągłość i trwałość narodu polskiego ma swój konkretny i naukowo wymierny fundament. Jest nim jego biologiczna ciągłość i siła” (Kraków, 2021 r.). Do annałów rodzimego rasizmu trafiła też jego słynna wypowiedź: „mogę sobie wyobrazić, że, powiedzmy, w roku 2050 nieliczni biali będą pokazywani innym rasom ludzkim tu na terenie Europy jak Indianie w USA w rezerwatach. Byli sobie kiedyś tacy ludzie, którzy tu zamieszkiwali, ale przestali istnieć na własne życzenie, ponieważ nie potrafili uznać, kim są od strony biologicznej” (Pabianice, 2013 r.). Jak to w ogóle jest możliwe, że w XXI w. ludzie wykształceni wygadują takie rzeczy? Przecież „biologiczna ciągłość” i „rasa biała” jako wartość, którą trzeba chronić, to język najbardziej skompromitowanej ideologii współczesnego świata!
Możliwe, bo istnieje coś takiego, jak przywiązanie do swojskiego wyglądu członków własnej wspólnoty. Tak to już jest, że pewne często spotykane w danej populacji cechy wyglądu stanowią dla niej wartość, podobnie jak elementy stroju, język czy kuchnia.