No, a gdzie wy jesteście, kiedy to się dzieje? – wykrzyknęła mi niemal w twarz sąsiadka, która musiała czyhać z okiem przy wizjerze, bo drzwi jej mieszkania otworzyły się dokładnie w chwili, kiedy je mijałem.
– Jacy wy i co się dzieje? – zapytałem osłupiały.
– No wy, naukowcy. Płacę na was podatki, a jak potrzeba kogoś mądrego, żeby pomógł z tą rzeką albo chociaż wyjaśnił ludziom, co się stało, to was nie ma – ciągnęła, mierząc we mnie wskazującym palcem.
– Wie pani, ale od tego jest rząd, odpowiednie służby, sanepid. Poza tym nikt nas nie poprosił o pomoc – tłumaczyłem się niezdarnie.
– Eee tam, gadanie. A sami z siebie nie możecie? Interesujecie się tylko tą nauką, a nie prawdziwymi problemami – rzuciła mi zza progu i zatrzasnęła drzwi.
W opowiadaniu Henry’ego Kuttnera pt. „Próżny robot” genialny wynalazca alkoholik Gallagher konstruuje niezwykle skomplikowanego robota. Problem w tym, że po przebudzeniu Gallagher nie ma pojęcia, do czego był mu potrzebny robot, który godzinami wpatruje się w swoje odbicie w lustrze. Dopiero w finale historii okazuje się, że główna funkcja maszyny to otwieranie piwa.
„Próżny robot”, wyniki ewaluacji szkół wyższych oraz katastrofa ekologiczna Odry połączyły się w mojej głowie w gorzką alegorię marnotrawienia dobra publicznego, jakim jest potencjał naukowy polskich uczelni. Dlaczego w kilka dni po pierwszych doniesieniach o skażeniu nie powstał zespół naukowców, którzy rozpoczęliby analizy wody i martwych ryb? Dlaczego nie powołał ich rząd lub któryś z samorządów? Nie potrzeba do tego niczyjej zgody poza samymi badaczami. Dlaczego my naukowcy nie zorganizowaliśmy się sami?
W wielu naszych uczelniach stworzono w ostatnich latach znakomite warunki do prowadzenia badań; budynki i aparatura naukowa są nierzadko na światowym poziomie, a co najważniejsze, pracują tam tysiące naukowców, którzy zawodowo myślą nad rozwiązywaniem problemów ze wszystkich obszarów wiedzy.