W czasie wakacji byłem w Turynie m.in. na placu, na którym oszalał Nietzsche. Wybiegł z hotelu, ratować bitego przez dorożkarza konia. Było to w roku 1889. Dla filozofów to jakby święte miejsce. W Turynie Bóg pokonał i ukarał Nietzschego, który w przypływie chorobliwej egzaltacji podpisywał się „Ukrzyżowany”. Jego upadek u końskich kopyt – obraz coraz bardziej przejmujący w czasach rosnącej wrażliwości na los zwierząt – jest świeckim mitem sekty filozofów, mówiącym o daremności losu człowieka-filozofa, który chce wydrzeć prawdę. Wydrzeć nie Bogu, nie Naturze, lecz ludzkiemu zakłamaniu. Tak jak tego konia z okrutnych łap sponiewieranego przez życie dorożkarza.
Prometejską obsesją filozofii jest prawdomówność, czyli szczerość i prostota mowy. Otwartość i jawność myślenia całkowicie przeciwstawia się wszelkiej ezoteryczności, bufonadzie i załganiu. Tylko że to się najczęściej wcale nie udaje. Szczery człowiek jest prostoduszny. Nikt go nie słucha, nie jest dla nikogo autorytetem. A czymże jest prawda i jej głosiciel bez autorytetu? „Prawda jest kobietą”, gorzko konstatuje Nietzsche. Brzmi mizoginicznie, bo odwołuje się do stereotypu kobiety zmiennej, kapryśnej i krzywdzącej mężczyzn. Nie będziemy się jednak gniewać, bo Nietzsche pisał to 150 lat temu, a poza tym miał swoje powody. „Jest kobietą”, bo się mizdrzy, kusi i porzuca. Biedak kilka razy był zakochany i kilka razy dostawał kosza. Trampedach, Salomé – oto niesławne nazwiska kobiet, które nie chciały Fryca.
Nietzschego uratowała literacka wartość jego dzieł. Bez tego nie miałby szans. Heideggera uratowało coś innego. Jako pomocnik nazistów powinien był popaść w niesławę i niepamięć, lecz wielka egzaltacja i ezoteryczność jego dzieł stały się zbyt wielką pokusą dla snobów.