Dzieci późnego PRL prześladowała pewna skoczna piosenka, wpajająca w nie poczucie małości, pokorę, lecz i nadzieję, że dzisiejsza bezbronność i posłuszeństwo mogą w przyszłości zaowocować wielkimi czynami i prawdziwą chwałą. Niczego bardziej protekcjonalnego i przewrotnego PRL nie znał. Autorem słów tej całkiem zgrabnie napisanej przyśpiewki był aktor Ryszard Wojtyłło, a refren był taki: „Co może, co może mały człowiek, taki jak ja albo ty? Może pani, a może pan podpowie – my zgodzimy się z tym!”. Zwrotki były o tym, że ów mały człowiek właściwie nic nie może, bo dziecko zdolne jest zaledwie do beztroskiej zabawy na podwórku. Ta ma jednakże istotny sens, bo przygotowuje do życia. Życia, które na dobre się jeszcze nie zaczęło, bo prawdziwym życiem żyją tylko dorośli.
Niewiele rzeczy tak mnie bulwersowało i prześladowało w latach szczenięcych, jak ten poniżający tekst. Brałem go do siebie, bo świetnie pasował do wszystkiego, z czym się w dzieciństwie spotykałem ze strony starszych. Wtedy z dziećmi się nie rozmawiało, a za to się je strofowało, pouczało i zawstydzało. „Dzieci i ryby głosu nie mają” – oto wielka mądrość pedagogiczna tej epoki. Gdy raz jako malec pobiłem się z kolegą, ojciec kibicował mojemu przeciwnikowi, sądząc, że w ten sposób wpaja we mnie hart ducha oraz ideę bezstronności. Tak to było. Dzieci chodziły z duszą na ramieniu. A to biły je inne dzieci, a to zaczepiali dorośli wścibskimi pytaniami i uwagami, a to znowu pan milicjant zapytał, czemu nie siedzą w domu i nie odrabiają lekcji. Owszem, dobrze było na podwórku, pod trzepakiem, ale tylko do czasu, aż przyjdą więksi chłopcy. No, chyba że się miało starszego brata albo ojca z klasy robotniczej (inni nie mieli autorytetu).
Nie taka jest pamięć społeczna „dzieciństwa w PRL-u”, bo ta musi być idylliczna.