Zawinęli się jak dwa złote z lady. „Szorujcie wrotki i wyyyyypaaaad!” – krzyczałam nieco piskliwie, widząc, jak we dwóch uciekają w przesmyk za willą Grzegorza Fitelberga. Wrzeszczałam jeszcze za nimi: „Się nadajecie do tarcia chrzanu, gdyby nie pies, tobyście karawelką stąd wyjeżdżali!”. Dwóch białych mężczyzn próbowało mnie okraść ze smartfona i torebki na głównym trotuarze Saskiej Kępy. Robiłam przysługę wyjechanej znajomej i wyprowadzałam jej jamnika. Pies w wieku grubo po andropauzie. Się pewnie zdziwili moją techniką samoobrony. Nigdy nie rozmawiam na ulicy przez telefon, idąc środkiem, zawsze trzymam się murów, więc wystarczy, że z telefonem docisnę centymetry do muru, nie sposób aparat z ręki wyrwać. Co do torebki. Prędzej dam sobie plombę wydłubać z zęba, niż wyrwać torebkę. Dorastałam z lękiem o torbę ze sprzętem sportowym, który był czymś na wagę złota w ejtisach. Rakiety tenisowe naciągano w małym pokoiku Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego, gdzie mieściła się pachnąca gnijącą farbą okienną kanciapa pana Leszka. Pan Leszek potrafił „naciągać rakiety”. Nie chodzi oczywiście o wyścig zbrojeń tylko o niewegańskie struny (z baranich jelit) do rakiet tenisowych. Taki z niego naciągacz. Torby z rakietami nie zostawiało się nawet w klubowej nysce podczas przerwy na toaletę w lesie. Kiedy jednak na moich oczach w grudniową noc okradziono własną matkę i widziałam jej bezbronność, jej brak sprawczości, uległość i delikatność, od wtedy postanowiłam, że nieco lepiej zadbam o nasze portfele.
Po dwóch dniach narcystycznego upojenia własną zdolnością do samoobrony, paru historiach „wyobraź sobie, jacyś frajerzy próbowali mnie okraść, ale pogoniłam hołotę”, nastała refleksja. Porzuciwszy jamnika, mogłam rzucić się w pogoń, wrzeszcząc: „pomocy, złodzieje” w celu pojmania kieszonkowców.