Wydawało się, że jeśli chodzi o potępienie rosyjskiej napaści na Ukrainę, przynajmniej w tej jednej sprawie jest u nas polityczna zgoda. Tak się też musiało wydawać posłom wszystkich klubów, którzy zgodnie napisali projekt uchwały określającej Rosję jako „państwo sponsorujące terroryzm”. Uzasadnienie było oczywiste i uchwała powinna być przyjęta jednogłośnie, ale, jak wiemy, wszystko się posypało i obróciło w awanturę, po tym jak Antoni Macierewicz nieoczekiwanie wniósł poprawkę, uznającą za akt rosyjskiego terroru także katastrofę smoleńską. Głosowanie „za” oznaczałoby przyjęcie tezy o zamachu, więc opozycja zerwała kworum. Trudno powiedzieć, czy Kaczyński z góry zaplanował tę prowokację, czy raczej skorzystał z pretekstu, aby nie dopuścić do chwilowego choćby złagodzenia konfliktu z „antypolską opozycją”. Bo potem było już jak za naciśnięciem guzika: opozycja zarzuciła Macierewiczowi, że chce storpedować antyputinowską uchwałę; wołano w jego stronę „ruski agent!”; Macierewicz odpowiadał, że to Platforma broni Putina i jest „formacją rosyjską”. Na paskach TVP zaraz pojawiły się napisy „opozycja zablokowała nazwanie Rosji państwem terrorystycznym”. Ruszyło zwyczajowe obrzucanie się Putinem.
Szukanie w Polsce „tropów ruskich onuc”, czyli agenturalnych powiązań polityków z rosyjskimi mocodawcami, jest raczej beznadziejne i jałowe (o czym pisze w tym numerze Rafał Kalukin), choć tacy ludzie jak Antoni Macierewicz pewne podejrzenia budzą. Ale już zarzuty o „sprzyjanie interesom Kremla” trzeba brać poważnie, zwłaszcza gdy odnoszą się do realnej polityki władz. I tu PiS ma kłopot mimo całej proukraińskiej i antyrosyjskiej retoryki.