Na szczęście nie wszyscy lekarze są tacy; w „Gazecie Wyborczej” czytam o specjaliście z warszawskiego Szpitala Bródnowskiego, który ma misję i konsekwentnie ją realizuje. Przekonał się o tym na własnej skórze chory, który pojawił się w izbie przyjęć i rozmowę z tym lekarzem relacjonuje reporterowi tak:
„Dzień dobry, mam mocne bóle brzucha”.
„Proszę mówić po polsku”.
„Czy możemy rozmawiać po angielsku?”.
„Nie, ja nie mówię po angielsku. Mieszkasz w Polsce i musisz mówić po polsku”.
„Nie mówię po polsku”.
„Skąd pochodzisz?”.
„Z Libanu”.
„To wracaj do Libanu”.
Z opowieści pacjenta wynika, że wizyta miała przebieg spokojny, co trochę dziwi, bo uważam, że lekarz miał prawo zdenerwować się nachalnymi próbami zmuszenia go do mówienia po angielsku. Na jego korzyść przemawia dodatkowo fakt, że był zupełnie trzeźwy, w co trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę treść rozmowy.
Rzecznik szpitala jej przebieg tłumaczył tym, że wspomniany lekarz „jest człowiekiem dynamicznym”, dla którego pochodzenie pacjenta nie ma żadnego znaczenia. Powinno to uspokoić libańskiego pacjenta, a także pacjentów z innych krajów, którzy mogą być pewni, że jako Pakistańczycy, Hindusi, Irakijczycy czy Sudańczycy zostaną przez owego lekarza potraktowani tak samo jak chory z Libanu. Z tym że w przypadku tego ostatniego „samowolna rezygnacja z diagnostyki nie dała szans na ocenę stanu jego zdrowia”, dlatego pretensje o to, że nie otrzymał pomocy, może mieć tylko do siebie.
Uważam, że Libańczyk i tak miał szczęście; gdyby lekarz miał gorszy dzień, kto wie, czy w rozmowie z pacjentem niemówiącym po polsku nie byłby bardziej dynamiczny, a wówczas stan tego pacjenta nie byłby gorszy, bo bolałby go nie tylko brzuch.