– To przypadek, jestem tu dopiero drugi raz. Nie znalazłam jeszcze fryzjera, u którego zostałabym dłużej niż na trzy cięcia. Za pierwszym razem się starają, a potem już tną i farbują byle jak. A pan już po? Bo jakoś nie widać, żeby coś ubyło – zapytała z przekąsem.
– Zna mnie pani, wolę dłuższe i tak już pewnie zostanie, póki nie zaczną wypadać. Poza tym chyba wciąż jestem wierny fryzurom idoli mojego dzieciństwa – Janosika, Borga, Sandokana, Koczisa, d’Artagnana i Jezusa oczywiście.
– No to młodzi mają dziś innych idoli. Teraz na ulicy widzę głównie rekrutów, więźniów, wikingów, a ostatnio Kozaków. To już lepiej niech pan się strzyże na tego Sandokana – zakończyła i zajęła zwolniony przeze mnie fotel.
Od jakiegoś czasu zwracam baczniejszą uwagę na męskie włosy na głowie i na twarzy. Czynię tak w przeczuciu graniczącym z pewnością, że zmiany stylu męskiego owłosienia zwykle „zwiastują jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia”. Wróżenie z męskich włosów może się wydawać daleko bardziej niepewne niż odgadywanie przyszłości z lotu ptaków czy stawianie tarota, upieram się jednak, żeby równie uważnie co analizy politologów śledzić trendy u męskich fryzjerów i barberów.
Dla mężczyzny Zachodu, który wojnę i łowy zamienił na demokrację i kapitalizm, tradycyjne wzorce męskości stały się w głównej mierze symulacją funkcji od dawna społecznie nieprzydatnych. Przekształcanie w siłowniach masy w rzeźbę podnosi estetykę męskiego ciała, ale jest zbędne jako atrybut wzmacniający poczucie bezpieczeństwa rodziny czy społeczeństwa na początku XXI w.
Podobnie, bez wyraźnej potrzeby, w nowym tysiącleciu rozpowszechniło się krótkie cięcie męskich włosów, prawie przy samej skórze (buzz cut).