Złe żyły – informuje. – Żyły mu nie wychodzą. Co tam, informuje. Ona krzyczy na cały punkt pobrań, na całą przychodnię lekarzy rodzinnych. Po czym wydaje ostateczny werdykt.
– Beeezżyyylnik!
A ja się wstydzę. A ja się próbuję napiąć i wytrzeszczyć. Jakoś jej udostępnić te żyły. Jakoś spiętrzyć, żeby w końcu wezbrały, wystąpiły z brzegu, z biegu, skądkolwiek. Pani pielęgniarka szuka, stuka, wierci w przegubie. Nic z tego.
– Bezżylnik mi się trafił z samego rana! – woła jeszcze głośniej. A ja próbuję tłumaczyć, bagatelizować, zbyć żartem.
– A bo my już takie mamy – uciekam w liczbę mnogą. – To rodzinne.
Po matce, bo babce, po ojcu. Całe pokolenia, wszyscy połączeni kilometrami złych żył. Marna krew chowa się w naszych pulchnych rękach. Gdzieś tam sobie w nas krąży, ale pokątnie, skrycie, zakopana w gęsim sadle, zagrzebana w pierzynach kończyn.
Staram się unikać wzroku pani pielęgniarki oraz widoku narzędzi jej fachu. Myślę o zgięciach przodków. O fioletowych i błękitnych śladach po pobraniach. Wspominam niegdysiejsze plamy, które wyślizgiwały się z kwiecistych rękawów lnianych sukienek i flanelowych koszul, a potem już ze szpitalnych piżam. Najpierw fioletowe. Potem zmieniały kolor, czerniały, robiły się żółtawe. Wyglądało, jakby Administracja Domów Mieszkalnych sadziła bratki w przegubach moich krewnych. „Złote oczy, podkute szafirowym dookoła sińcem”.
Pani pielęgniarka nie krzyczy do mnie. Nie krzyczy też do pobladłych pacjentów siedzących w poczekalni (wzorowych żylników, supersikaczy, którzy już prawie napełnili swoje fiolki). Ani do cierpliwej kolejki za drzwiami. Ani do dziecięcia, które zagląda do gabinetu, licząc na widowisko. Ani do młodej kobiety z moczem bez kolejki.