Łapać drona
Atak dronów. Nadlatują, robi się groźnie i znikają. Ktoś to w Polsce kontroluje?
Sobota, 13 maja, do warszawskiego portu lotniczego im. Chopina zbliża się lecący z Poznania samolot. Nagle piloci w odległości kilkudziesięciu metrów dostrzegają drona. Meldują kontroli lotów, że żółty kilkumetrowy płatowiec, o kształcie szybowca, mija ich właśnie w odległości 30 m. Dzieje się to na wysokości 550–600 m, a więc w strefie, gdzie żadne drony latać nie mogą. Lotniskowi kontrolerzy wszczynają alarm, bo sprawa jest poważna. Zderzenie miałoby fatalne konsekwencje. Uprzedzają następny samolot nadlatujący już z Wrocławia, potem wstrzymują wszystkie starty i lądowania na pół godziny.
Rusza polowanie na żółtego drona, ale ten znikł bez śladu. Nie wiadomo, do kogo należał ani kto nim sterował. Policja wszczyna śledztwo, LOT powołuje komisję, sprawą zajmuje się Komisja Badania Wypadków Lotniczych i Urząd Lotnictwa Cywilnego (ULC). Polska Agencja Żeglugi Powietrznej (PAŻP) wydaje komunikat, tłumacząc, że „dron nie był widoczny na radarach, kontrolerzy nie wykryli go też podczas obserwacji wzrokowej”. – Problem polega na tym, że lotniskowe radary nie są przystosowane do śledzenia małych i nisko lecących obiektów. Bywa, że mają wielkość kartki papieru, a tworzywo sztuczne redukuje odbicie sygnału. Zresztą nawet ptak rozmiarów bociana zostałby przez radar wychwycony tylko pod warunkiem, że przeleciałby w bardzo bliskiej odległości – wyjaśnia Michał, kontroler z lotniska na południu Polski. Piloci przyznają, że i oni mają problem z dostrzeżeniem małego drona, zwłaszcza jeśli pozostaje nieruchomo w zawisie. Wtedy dla pilota jest tylko ciemnym punkcikiem. Tym razem jednak żółty szybowiec jakby chciał, żeby go zobaczono.
Dwa dni po incydencie na Okęciu samolot Wizz Air z Eindhoven zbliża się do lotniska Katowice-Pyrzowice.