Wiosna bez tytułu, bez tematu i bez przewodniego wątku. Wcześniejsze wiosny można było streścić jednym słowem. Najpierw Wiosna Lockdownu. Czas wypożyczania psów, tygodnie drożdży, płynów odkażających i domowego chleba, zdjęć z Lombardii, szycia masek, grozy. Wiosna instalowania platformy Zoom i pokrzykiwania „Czy mnie widać? Czy mnie słychać?”. Ta wątpliwość miała już z nami zostać na zawsze.
Rok później nastąpiła Wiosna Szczepień. Wiosna skierowań wiszących w systemie. Otwierania kolejnych roczników. Wrażeń, którymi dzielili się pierwsi zaszczepieni. To była wiosna Pfizera i szczepionki AstraZeneca. Nazwa brzmiała jak imię postaci z awanturniczych filmów. Ostatnie tchnienie Kina Nowej Przygody.
A potem już Wiosna Wojny. Czas dworców kolejowych, przejść granicznych, zerwanych mostów, ludzi niosących walizki, świeżych grobów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że należy mówić „wojna pełnoskalowa”. Nie mogliśmy tego wiedzieć, bo nie śledziliśmy wcześniejszych walk w Donbasie. Minął rok. Teraz skrupulatnie dodajemy „pełnoskalowa”. Wojna rozrosła się do siedmiu sylab. Wymawiamy to starannie – bo zdążyliśmy przywyknąć.
• • •
Tegoroczna wiosna dopiero szuka swojej nazwy. W marcu, kwietniu i maju czekaliśmy na kontrofensywę. Po internecie rozchodziły się słuchy i pogłoski. Powtarzano niepotwierdzone wieści z niesprawdzonych źródeł. Ktoś pytał: „Czy to już to?”. Może czołgi i wyrzutnie, tak ostrożnie wydzielane z zapasów NATO, wreszcie ruszyły. Może już przełamały front. Może teraz zło pierzchnie. Obudzimy się rano i powita nas happy end, wielki finał.
Trwały walki w Bachmucie. Kontrofensywa wciąż nie mogła się zacząć. Ustawiłem w telefonie powiadomienia. Portal Meduza donosił o rakietach, ostrzałach, aresztowaniach.