Przewodniczący Platformy Obywatelskiej zapowiedział go w połowie kwietnia, jako protest przeciwko „drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu” PiS. „Jak patrzę na te tłumy, które przyszły dziś zamanifestować złość i nadzieję, nie sądziłem, że słowa »tu jest Polska« będą tak pasowały w naszych czasach” – przemawiał do ludzi zgromadzonych na pl. Na Rozdrożu w Warszawie, skąd ruszała manifestacja.
Słowo „tłumy” nie było na wyrost – według szacunków stołecznego ratusza w marszu wzięło udział 500 tys. osób. To ponaddwukrotnie więcej niż pierwotnie zakładali organizatorzy z opozycji. Ludzi było tyle, że nie pomieścili się na trzykilometrowej trasie – niektórzy szli równoległym marszem po bocznych uliczkach. Telewizyjne migawki kręcone z dachów budynków i dronów pokazywały w każdym miejscu trasy ocean ludzi, który trudno było ogarnąć wzrokiem. Równocześnie pełne były: plac Na Rozdrożu, skąd ruszył marsz, Aleje Ujazdowskie, plac Trzech Krzyży, Krakowskie Przedmieście. Gdy po niespełna dwóch godzinach czoło marszu, z Donaldem Tuskiem, Lechem Wałęsą i Rafałem Trzaskowskim, docierało do mety na placu Zamkowym, końcówka nie ruszyła jeszcze z placu Na Rozdrożu.
Wiadomo było, że przyjedzie dużo ludzi, ale jeszcze większej dynamiki wydarzenie nabrało w ostatnich dniach, gdy PiS kilkoma głosami przepchnął przez Sejm ustawę powszechnie nazywaną lex Tusk. Oliwy do ognia dolał też spot opublikowany na oficjalnym profilu Prawa i Sprawiedliwości na Twitterze, w którym marketingowcy Kaczyńskiego chcieli zniechęcić ludzi do udziału w marszu, łącząc go z nazistowskim obozem Auschwitz. Efekt był odwrotny do zamierzonego. – Nigdy wcześniej nie byłam na żadnym takim wydarzeniu, ale tym razem poczułam, że muszę.