Telefon podsłuchał mnie i moją ukochaną, kiedy oglądałyśmy w telewizji Ranking najprzystojniejszych facetów. „Co to są za celebryci, jak ja żadnego nie kojarzę!” – narzekała moja ukochana. Trudno było się z nią nie zgodzić. „Ale Chalameta na pewno znasz” – rzuciłam, kiedy na ekranie pojawił się piękny Timothée Chalamet, znany nam z gejowskiego melodramatu „Tamte dni, tamte noce”. I tyle wystarczyło. Samsung, chińczyk czy ajfon? Nie wiem, który to z naszych trzech telefonów nas podkablował, ale któryś na pewno, bo chwilę później w internecie zaczęła mnie napadać reklama męskiego zapachu znanej francuskiej firmy, reklama z twarzą – a jakże! – Timothéego Chalameta. Filmik reklamowy nakręcił Martin Scorsese, więc Timothée błyszczy w nim i uwodzi z całą mocą swojego płynnego genderu: niesfornymi ciemnymi lokami, wielkimi smutnymi oczami i szczupłą „dziewczęcą” sylwetką, która tak wspaniale prezentowała się w czerwonej kreacji z odkrytymi plecami na ostatnim festiwalu filmowym w Wenecji. A kiedy dwa dni później złapałam się na tym, że gorąco pragnę kupić sobie właśnie te perfumy, zrozumiałam, jak genialny był pomysł, by nowym ambasadorem starego zapachu uczynić właśnie jego. Bo Chalamet zdobywa w tej reklamie serca wszystkich: nie tylko heteroseksualnych samców, którzy chcą się podobać współczesnym kobietom; nie tylko kobiet, które chciałyby czasem pomarzyć, że zamiast brodatych miśków biorą w ramiona kogoś takiego jak on; i nie tylko gejów, co akurat nie wymaga wyjaśnienia, ale zafascynował także moją ukochaną i mnie. Romantyczny kochanek naszych czasów musi działać na ludzi właśnie tak. Gdyby PiS to zrozumiał, może wygrałby wybory, ale, na szczęście, jak nie czaił queeru, tak nie czai nadal.