Szpital na Banacha, pierwsze piętro. Kolejka do punktu pobrań zajmuje całą długość korytarza – automat drukujący numerki się zepsuł i trzeba czekać w ogonku. Ludzie sapią, wzdychają, przewijają coś w telefonach. Z gabinetu wychodzi dziewczynka – ma mokre, przestraszone oczy. Pielęgniarka głośno anonsuje: dzielna Laura miała właśnie swoje pierwsze pobranie! Cała kolejka bije brawo, zakłopotana bohaterka defiluje wzdłuż zebranych, żegnana uśmiechami.
Ja też się uśmiecham, i myślę że wbrew temu, o czym rapowała Dorota Masłowska, społeczeństwo jest jednak miłe. Albo raczej – miłe bywa. I wbrew niezbyt pokrzepiającym newsom politycznym, poziomowi inflacji, nieuchronności śmierci i wszechobecnej obawie przed bliźnim – bywa miłe częściej, niż decydujemy się sami przed sobą przyznać. Bycie miłym, sympatycznym, życzliwym – to przecież brzmi jak obelga. „Sympatyczny”, „miły” – tak się mówi, gdy zupełnie nie wie się, jak kogoś określić. „Życzliwy” to zaś przymiotnik wypowiadany najczęściej z przekąsem, żeby zasugerować coś wręcz przeciwnego.
Tymczasem, jak się okazuje, te cechy, wyszydzane jako miałkie, mdłe lub dwulicowe są nam potrzebne nie tylko dla zachowania zdrowia psychicznego, ale także obniżenia ryzyka choroby wieńcowej, cukrzycy typu drugiego czy osteoporozy. Tego przynajmniej można się dowiedzieć z prowadzonego nieprzerwanie od 1938 r. badania Harvard Study of Adult Development, które objęło tysiące dorosłych Amerykanów. Mimo upływu lat jego cel pozostaje ten sam – dowiedzieć się, co właściwie sprawia, że życie staje się zdrowsze i pełniejsze. Szefem zespołu badawczego jest aktualnie psychiatra, dr Robert Waldinger, który swoje spostrzeżenia opisał w książce „The Good Life: Lessons from the World’s Longest Scientific Study of Happiness”.