U progu wakacji, już mniej niż 100 dni do prawdopodobnej daty wyborów, zaczyna się wyjaśniać, o co walczą główni uczestnicy kampanii. PiS oficjalnie wciąż liczy na „powrót wyborców z 2019 r.”, którzy mają znowu dać tej formacji samodzielną większość w Sejmie. Ale to deklaracje na pokaz, bo mało kto wierzy w wynik ponad 40 proc. Bardziej praktyczny cel jest inny: zdobyć tyle mandatów, aby nie musieć negocjować z całą Konfederacją, ale móc wyłuskać z niej grupę, która albo przystąpi do nowej koalicji rządzącej, albo będzie ją wspierać. Na to nie wystarczy te 190–195 mandatów, jakie dają Zjednoczonej Prawicy dzisiejsze sondaże, ale już 210–215 zdobytych miejsc otwiera perspektywę dogadywania się na boku, i o to teraz toczy się gra. Sławomir Mentzen napisał ostatnio na Twitterze: „Koalicji z PiS nie chcą wyborcy Konfederacji, działacze Konfederacji ani władze Konfederacji. Cały czas mówimy, że chcemy zakończyć rządy PiS, a pisowców odciąć od koryta”. Na spotkaniu we Wrocławiu kontynuował ten wątek: „Po wyborach nikt nie będzie rządził. My ten stolik wywrócimy, będą w lutym przedterminowe wybory”. Ale Kukiz też mówił różne rzeczy, a wiadomo, gdzie jest teraz, nie wiadomo, ile w tym kampanii, a ile prawdy (o schowanych na czas kampanii posłach Korwin-Mikkem i Braunie w tekście „Żydzi, masoni i niskie podatki”).
Platforma wciąż liczy, że wspólnie z Trzecią Drogą i Lewicą przekroczy barierę 230 mandatów, w tej chwili brakuje ich ok. 15–20. Gdyby się jednak nie udało zdobyć większości, jawi się wariant zapasowy, choć mocno kontrowersyjny i do bólu pragmatyczny: jakoś porozumieć się choćby tylko z grupą Mentzena w sprawie kolejnych, przyspieszonych wyborów.