Gest to z jej strony uprzejmy jak cmok Jarosława Kaczyńskiego wyciśnięty na dłoni Joanny Lichockiej pośród ław sejmowych, i ja ten gest doceniam, zwłaszcza że od wyborów w 2015 r. nie zdarzyło się jeszcze, żeby moje zdanie w jakiejkolwiek sprawie zainteresowało rządzących. Oficjalnie moje prawa obywatelskie pozostają w mocy, moim politycznym reprezentantom wolno zabierać głos w parlamencie, jednak władza nieustannie daje mi do zrozumienia, że nie zasługuję na jej uwagę i szacunek, ponieważ jej nie kocham. Spektrum metod, jakimi wielogłowy Majestat okazuje pogardę mnie niewiernej, jest przy tym boleśnie szerokie jak szpagat turecki: a to zwyzywają mnie od ubeckich wdów czy tęczowej zarazy, a to wyłączą mikrofon posłance, na którą głosowałam, a to zawieszą dyrektorkę teatru w moim mieście pod zarzutem kultu waginy. Bo w Najsuwerenniejszej wszystko jest naj i nawet sky is not the limit dla niemiłościwie nam panujących.
Więc owszem, kusiłoby mnie, żeby rozmówić się z Partią, a że wiszące w powietrzu pytanie o relokację otwiera przede mną okno możliwości, korzystam z niego bez skrępowania. Na zapytanie referendalne odpowiadam: „to zależy”. Jest bowiem tak, jak pisał duński filozof: „albo, albo”. Konkretnie: albo oni, albo ja. Przymusowa relokacja Partii w kosmos? Jestem na tak. Ewentualnie, jako plan B, relokacja mojej osoby w miejsce, gdzie nie sięgają macki Partii, żywność jest tania, a klimat łagodny – w takim przypadku również tak. Natomiast w wariancie à rebours, czyli ja w kosmos, a oni wręcz przeciwnie, mówię twardo: dwa razy nie.
Smutne to żarty, jeśli uwzględnić, że jedyne referendum, jakie miałoby dzisiaj sens, powinno odpowiedzieć na pytanie, czy chcemy, żeby władza zajęła się rzeczywistymi problemami i pozostawała w komunikacji ze społeczeństwem.