Mundury i garnitury do poprawki
Mundury i garnitury do poprawki. Trzeba było wojny, żeby MON i prezydent się dogadali
O tym, że jesteśmy za PiS-u bezpieczni jak nigdy, usłyszeliśmy już tysiąc razy i jeszcze wielokrotnie usłyszymy, zanim przyjdzie nam to i wiele innych spraw ocenić przy wyborczej urnie. Ale Andrzej Duda już uznał, że system bezpieczeństwa narodowego wymaga pilnych poprawek w bardzo wielu obszarach: od struktur dowodzenia wojskiem, przez zwiększenie zdolności do reagowania na prowokacje – bez przechodzenia w stan wojny – po rzecz pozornie oczywistą, czyli wymuszenie stałej czujności i komunikacji władz w razie zagrożenia. Jak mówił: „w czasie ćwiczeń w tajnych miejscach” wychodziło, że obecne procedury się nie sprawdzają. Dowody Polacy widzieli sami. Ostatnio: przy okazji rakiety w Przewodowie, pocisku pod Bydgoszczą czy śmigłowców w Białowieży. A wcześniej: gdy masowy napływ migrantów, a także pandemia wymusiły zaangażowanie wojska we wsparcie niewydolnego aparatu cywilnego. To również rachunek sumienia z zaległości i zaniedbań władzy.
O dowództwie sił połączonych, które zastąpić ma generalne i operacyjne, rozmowy między MON a prezydenckim Biurem Bezpieczeństwa Narodowego trwają już od sześciu lat. Od trzech prezydent żąda doprecyzowania relacji najwyższych organów i treści najtajniejszych dokumentów „na czas W”. Trzeba było realnej wojny, na szczęście poza granicami Polski, i quasi-konfliktu przenikającego przez nie, by „mundury i garnitury” uzgodniły zmiany. Firmowany przez Dudę projekt to owoc negocjacji nowego szefa BBN Jacka Siewiery z okopanym w MON Mariuszem Błaszczakiem. Kasuje nielubiany w wojsku schemat autorstwa gen. Stanisława Kozieja i prezydenta Bronisława Komorowskiego. Likwiduje dwa najwyższe dowództwa, tworzy z nich jedno nowe i odtwarza sztaby rodzajów sił zbrojnych, dziś zredukowane do inspektoratów.