Ludwik Dorn mówi, że nie chciał zostać marszałkiem Sejmu, bo ważniejsza dla niego była reforma emerytalna, informatyzacja kraju i nadzór finansowy. Czyli dziedziny, w które wgryzał się od lutego jako wicepremier bez teki, gdy przestał już być ministrem spraw wewnętrznych i administracji.
- Były to przedsięwzięcia niezwykle istotne dla funkcjonowania państwa, a przede mną było morze pracy - tłumaczy. - Z mojego punktu widzenia najlepiej, gdybym kontynuował swoją pracę.
Dlatego marszałkiem Sejmu miał zostać Zbigniew Wassermann. Ale 25 kwietnia, gdy samobójstwo popełniła Barbara Blida, koordynator służb specjalnych przestał być najlepszym kandydatem. PiS uznał, że kandydatura ministra Wassermanna zostałaby odebrana jako polityczna prowokacja.
Rozpoczęło się poszukiwanie wyjścia awaryjnego.
- Ujrzałem skierowane na siebie oczy, nie tylko prezesa mojej partii, ale kierownictwa PiS - wspomina marszałek Dorn. - I w tych oczach wyczytałem, że jeśli odmówię, to oni mi tego nie wybaczą.
Ultimatum Dorna
Jedynym stanowiskiem, na którym przez ostatnie trzydzieści lat aktywności politycznej zależało Ludwikowi Dornowi, było Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji.
- Kaczyński nie był z tego zadowolony - mówi znajomy Dorna. - Wiedział, że ministerstwo będzie ważnym atutem w targach koalicyjnych. Ale nie mógł nic zrobić, bo Dorn był drugą osobą w partii.
Jako jedyny z całej ekipy PiS przygotowywał się do objęcia nowego stanowiska. Już rok przed wyborami prowadził seminarium, gdzie przygotowywał się na przejęcie resortu. Gdy w październiku 2005 r. obejmował urząd, miał już gotowy program zmian w ministerstwie.
- Było wiadome, że to ja będę ministrem spraw wewnętrznych - mówi marszałek. - Ale gdyby Platforma podchwyciła propozycję koalicyjną, zgodziłbym się, choć to było dysfunkcjonalne dla państwa, na podział tego ministerstwa.
Misję, która trwała zaledwie 16 miesięcy, przerwało jedno zdanie wypowiedziane przez prokuratora Janusza Karczmarka na łamach „Rzeczpospolitej". Chodziło o podległego Dornowi nadinspektora Waldemara Jaryczewskiego. Miał on kontaktować się z poszukiwanym listem gończym byłym senatorem Henrykiem Stokłosą, co zainteresowało prokuraturę, ale o tych działaniach nic nie wiedział minister. Wicepremier Dorn uznał to za nielojalność i zamach na niezależność ministerstwa. Postawił premierowi ultimatum, że nie wróci do rządu, zanim ten nie wyjaśni bezpodstawnych zarzutów stawianych podległym mu policjantom.
Wściekłość premiera Kaczyńskiego wywołało dopiero przekazanie tego ultimatum prasie. Na takie starcie z całego 147-osobowego klubu PiS mógł sobie pozwolić tylko Ludwik Dorn, który od lat był zaufanym człowiekiem prezesa.
Nie zauważył jednak, że z chwilą przejścia do ministerstwa utracił wpływy w klubie i partii, którą zaczęła rządzić - jak ją nazywają - republika prokuratorska. Gdy on zaszył się w ministerstwie i poświęcał mu coraz więcej czasu, wyrosła mu groźna konkurencja w postaci Zbigniewa Ziobry.
Jednak prawdziwy powód dymisji, o którym marszałek do dziś nie chce rozmawiać, był inny. Chodziło o ambicjonalny konflikt między policją a prokuraturą kierowaną przez Zbigniewa Ziobrę.
Prokuratura walczyła o dostęp do materiałów źródłowych CBŚ, co znacznie ułatwiłoby jej pracę. Ale ewentualnych pomyłek i błędów CBŚ nikt by wówczas nie weryfikował.
W tym fundamentalnym z punktu widzenia państwa sporze premier Kaczyński wsparł ministra Ziobrę.
- Dla premiera liczyło się tylko to, który minister zapewni mu większe polityczne zyski. I postawił na medialnego ministra sprawiedliwości - mówi znajomy byłego szefa MSWiA.
Wówczas wydawało się, że jest to koniec politycznej przyjaźni między prezesem i wiceprezesem partii. Wielu posłów wróżyło nawet zmierzch kariery Ludwika Dorna, bo premier z wicepremierem nagle przestali rozmawiać.
- Z moim przyjacielem politycznym nieraz spieraliśmy się bardzo ostro - mówi dziś marszałek. - Ale są to spory w ramach współpracy. Ludzie, którzy mają wspólne poglądy, nie zawsze się zgadzają. Były okresy, że się nie komunikowaliśmy, ale ani prezes, ani ja nie lataliśmy z tym do prasy. I nigdy nie było w tym elementów obrazy osobistej.
Pójście w pustkę
- Celem życia Lutka była walka z komuną. W tym się realizował i nie zastanawiał się nad swoją przyszłością - wspomina znajomy Dorna. - Utrzymywał się z podziemnych datków i ciągle był bez pracy.
Pierwszą akcję małego sabotażu przeprowadził nocą 31 października 1971 r., gdy miał 17 lat. Napisał białą farbą na murze cmentarza Powązkowskiego: „Chwała robotnikom pomordowanym w grudniu 1970 r.". Ludwika Wujec, która uczyła Dorna matematyki w warszawskiej podstawówce nr 203, zapamiętała go jako buntownika: - Był honorowy, miał własne zdanie i rwał się do bójki, gdy ktoś go obraził.
Jako student socjologii zbiera w 1975 r. podpisy pod protestami w sprawie zmian w konstytucji, a rok później zgłasza się do KOR, by pomagać prześladowanym robotnikom z Radomia i Ursusa. Podczas dwóch kolejnych wizyt w Radomiu został pobity i w obawie o jego życie KOR zakazał mu dalszych wyjazdów.
- Był arogancki, hardy i nieugięty - mówi jedna ze współpracowniczek KOR, która pomagała robotnikom Ursusa. - Ten bezkompromisowy sposób bycia sprawiał, że ciągle go bili. Jak nie milicjanci na komisariacie, to współwięźniowie w celi. Po otrzymaniu dyplomu magistra socjologii na Wydziale Nauk Społecznych UW w 1978 r. Dorn zdecydował, że zostanie zawodowym antykomunistą.
- Miałem obrzydzenie do zakłamania PRL - opowiada. - To oznaczało pójście w pustkę. Liczyłem, że przetrwam na jakichś pracach zleconych i robieniu ankiet. Perspektyw żadnych, ale żyć się z tego da.
Urszula Doroszewska, współpracownica KOR, wspomina, że życie Dorna głównie upływało na rewizjach, przesłuchaniach i aresztowaniach na 48 godzin.
Nawet Sierpień 1980 r. oglądał zza więziennej kraty na Rakowieckiej. Gdy tylko zaczęły się strajki, Dorna aresztowano profilaktycznie. Odzyskał wolność, gdy robotnicy Wybrzeża zażądali wypuszczenia więźniów politycznych.
Dopiero wtedy podjął swoją pierwszą etatową pracę - w Ośrodku Badań Społecznych przy regionie NSZZ Solidarność Mazowsze.
Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się aż do 1983 r.
W latach 80. należał do „antkowców", czyli do zwolenników Antoniego Macierewicza. Zakładał z nim Klub Służby Niepodległości i sympatyzowali z tak zwanymi prawdziwkami, czyli „prawdziwymi Polakami", którzy zwalczali lewactwo w KOR.
- Ta lojalność Dorna wobec Macierewicza była zupełnie niezrozumiała - mówi Henryk Wujec. - W końcu Antek narobił tyle dziwnych rzeczy, że Lutek tego nie wytrzymał.
W cieniu Antka
To właśnie Jarosław Kaczyński wyciągnął Ludwika Dorna z niebytu politycznego. Gdy w grudniu 1990 r. Kaczyński został szefem Kancelarii Prezydenta Wałęsy, zaproponował bezrobotnemu Dornowi pracę kierownika zespołu analiz.
Był on wtedy na zupełnym marginesie sceny politycznej. Stał do samego końca u boku Antoniego Macierewicza, którego poznał na początku lat 70. będąc licealistą w Reytanie. I przez lata służył mu jako ekspert i doradca. - Stał w cieniu Antka i był absolutnie oddany - mówi Henryk Wujec.
(„To nie jest tak, że koniecznie muszę mieć przywódcę, ale skoro sam nie mam wielkich zdolności do bycia liderem, to trzeba w tej roli akceptować kogoś innego" - Dorn wyznał kiedyś „Życiu").
Razem z Macierewiczem wydawał w podziemiu „Wiadomości" i „Głos". Bojkotowali obrady Okrągłego Stołu i pierwsze częściowo wolne wybory 4 czerwca 1989 r. (Choć dziś Dorn przyznaje, że był to błąd).
A w październiku 1989 r. założyli Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, gdzie Dorn wytrzymał tylko cztery tygodnie.
- Była to formacja, w której niesłychanie silną pozycję miała grupa symbolizowana przez Henryka Goryszewskiego, pozbawiona wszelkich intelektualnych ambicji endeków, a powiększona o ich wady. Nie dla mnie - mówi Dorn, którego już po zatrudnieniu w Kancelarii Kaczyński namówił do wstąpienia do PC.
Andrzej Anusz, niegdyś poseł PC, mówi, że w 1991 r. nie był on żadną znaczącą postacią w partii, o czym świadczy dopiero 26 miejsce na liście krajowej PC i w konsekwencji klęska wyborcza.
Poważniejszą rolę zaczyna odgrywać dopiero rok później, gdy z 40-osobowego klubu PC odeszło 17 kluczowych posłów. W tym ci, którzy nadawali ton partii: Jan Olszewski, Maciej Zaleski, Andrzej Urbański.
- Ludwik stał się jedynym, z którym Kaczyński mógł konfrontować swoje pomysły - mówi były poseł PC. - Bo z kim miał to robić? Z Adamem Lipińskim? Z Antonim Tokarczukiem? Z Krzysztofem Tchórzewskim? To była pierwsza liga PC, ale nie ekstraklasa. Dlatego postawił na Ludwika, bo on wyrastał ponad przeciętność.
Dorn po dziewięciomiesięcznym epizodzie u boku Wałęsy zahaczył się w pracy w biurze poselskim Adama Glapińskiego i czekał na swoją szansę w kolejnych wyborach.
W 1993 r. był już wiceprezesem partii i miał bardzo wysokie miejsce na liście wyborczej, ale PC nie przekroczyło progu wyborczego. Był znów bez pracy.
- Został bez środków do życia, a na głowie miał rodzinę - mówi były poseł PC. - Utrzymywał się, tak jak w stanie wojennym, z przekładów literackich. Docierała wtedy od niego cicha skarga, że Jarek o nim chyba zapomniał. Bo inni działacze PC ten najtrudniejszy czas przetrwali w Fundacji Prasowej Solidarności, która była kontrolowana przez ludzi PC. On na etat czekał aż do 1995 r. Został analitykiem prasowym w powiązanej z PC spółce Srebrna. Wytrwał tam aż do wyborczego tryumfu AWS w 1997.
Gdy układano wyborcze listy Akcji, Kaczyński walczył o najlepsze miejsce dla swojego zastępcy, który był już po prezesie najważniejszą osobą w partii. - Zamiast dwóch dobrych miejsc dla swoich ludzi, wybrał jedno superpewne dla Dorna, które już przed wyborami gwarantowało mu mandat - wspomina Anusz.
W wywiadzie-rzece „O dwóch takich..." Jarosław Kaczyński wymienia Dorna wśród siedmiu ludzi, na których w najtrudniejszym okresie nigdy się nie zawiódł. Był bez reszty oddany i zawsze lojalny. Trwał przy prezesie, gdy inni wątpili. Nawet wtedy, gdy PC było na zupełnym marginesie i w sondażach zupełnie się nie liczyło.
- Wierzyłem, że w Polsce musi powstać silna formacja centroprawicowa - mówi Dorn. - Nie miałem wątpliwości, że jeśli do tego dojdzie, ważną rolę odegra wtedy Kaczyński. I tego się trzymałem.
Ale pierwszego spotkania z Jarosławem w ogóle nie potrafi sobie przypomnieć. Choć na pewno odbyło się pod koniec lat 70.
- Wtedy poznawało się masę ludzi - wspomina Dorn - i jeśli nie wiązało się to z jakimiś dramatycznymi wydarzeniami, rzecz umykała. Kaczyński był kilka razy w redakcji „Głosu" Macierewicza, gdzie pracował Dorn, ale uznał, że to hermetyczne środowisko i nie ma tu miejsca dla niego.
Znacznie lepiej zapamiętał to pierwsze spotkanie przyszły premier:
„To był bardzo inteligentny chłopak, mądrze mówił (...). Ale ani wtedy, ani w okresie pierwszej Solidarności nasze stosunki nie były bliskie" - wspomina Dorna Jarosław w książce „O dwóch takich...".
Temperament w innych formach
Dorn opuścił klub AWS tuż po wyborach w 1997 r. ignorując apel Mariana Krzaklewskiego, by zrzekł się także mandatu poselskiego. Był to jego osobisty protest przeciwko mianowaniu ministrem sprawiedliwości Hanny Suchockiej, którą PC podejrzewało o udział w inwigilowaniu prawicy. Z Jarosławem Kaczyńskim byli posłami niezależnymi, którzy uaktywnili się podczas debat poselskich.
- Chodziliśmy po Sejmie z pełnym przekonaniem, że jest to nasze pożegnanie z polityką - mówi marszałek. - Zastanawialiśmy się, jak najbardziej pożytecznie spędzić te cztery najbliższe lata.
Jak zapewnia, ani on, ani prezes nie mieli wówczas żadnego planu politycznego na przyszłość. Choć przypuszczali, że AWS długo nie pociągnie.
Uchodził za znakomitego parlamentarzystę. W rankingach „Polityki" trzykrotnie uzyskał tytuł najlepszego posła.
Prwdziwa szansa pojawiła się wówczas, gdy premier Jerzy Buzek powołał Lecha Kaczyńskiego na stanowisko ministra sprawiedliwości. I na popularności Lecha, który miał wizerunek sprawiedliwego szeryfa, rozpoczął się proces budowania Prawa i Sprawiedliwości.
Zanim Dorn stał się jednym z głównych rozgrywających w PiS, postawił wszystko na jedną kartę. W 2001 r. wraz z kilkoma innymi kolegami z partii poręczył wyborczy kredyt dla Prawa i Sprawiedliwości na trzy miliony złotych. - Gdybyśmy wtedy nie zaryzykowali, nie powstałaby porządna i nieuwikłana w biznesy prawica - mówi.
Poseł Antoni Mężydło mówi, że dużym atutem Dorna była samodzielność. A o jego sile świadczyło to, że sam podejmował ważne decyzje w klubie parlamentarnym, bez konieczności ich konsultowania z prezesem. I tym różnił się od Przemysława Gosiewskiego czy Marka Kuchcińskiego.
- Ludwik jest jedynym w klubie, który nie świeci odbitym światłem premiera i może z nim jak równy z równym prowadzić spór ideologiczny - mówi znajomy Dorna z opozycji.
Posłowie mówią, że jest merytorycznie perfekcyjny. Ale przy tym uparty i zamknięty w sobie. Sztywny i formalny. Arogant, który lubi podkreślać swoją wyższość, szczególnie wobec tych, którzy później przyszli do partii. I tylko ci z najdłuższym stażem partyjnym mogą mu mówić po imieniu.
- Nie jestem człowiekiem wylewnym - przyznaje. - Ale też nie staram się nikogo przerażać. Zakończyłem też okres szybkiego przechodzenia na „ty", co koledzy czasem boleśnie znoszą.
Problem marszałka Dorna polega na tym, że dotychczas rozmawiał językiem walki zrażając sobie „wykształciuchów", „sieroty po Okrągłym Stole" i lekarzy, których chciał brać „w kamasze". Szybko przyswoił sobie język władzy, choć nigdy wcześniej u władzy nie był. A teraz musi się nauczyć mówić językiem pokoju, a przynajmniej spokoju. Jest w Dornie jakieś pęknięcie - z jednej strony potrafi cytować klasyków filozofii, ale zawsze w końcu wykorzysta ich do bieżącej walki. Jedną nogą jest w świecie intelektualnej elity, ale drugą trzyma mocno w drzwiach do pokoju przaśnych rozgrywek i politycznych awantur.
Dba o wizerunek inteligentnego, pracowitego i merytorycznego polityka, aż nagle coś puszcza, staje się oficerem na froncie, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone. Budzi w otoczeniu dziwną mieszaninę szacunku i niechęci.
- Nikt swojej osobowości nie zmieni - mówi marszałek. - W tej sytuacji ja swój temperament polemiczny będę musiał hamować lub wyrażać go w innych formach.
Ale dodaje, że nie pozwoli, by opozycja weszła Sejmowi na głowę.