W naszym życiu państwowym kierujemy się zasadą wolności. W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli się zajmuje tym, co mu sprawia przyjemność (…). Kierując się wyrozumiałością w życiu prywatnym, szanujemy prawa w życiu publicznym; jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym niepisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę”. Nigdy nie przestałem się zdumiewać, że te wspaniałe w swej prostocie i ponadczasowe słowa złożono tak dawno temu. „Mowę pogrzebową Peryklesa” napisał w roku 404 p.n.e. Tukidydes, parafrazując przywódcę Aten, przemawiającego nad grobami współobywateli poległych w wojnie ze Spartanami.
Możecie się ze mnie śmiać, lecz gdy zadaję sobie pytanie, kto z naszych polityków – dawniejszych i współczesnych – mógłby przemówić właśnie w taki sposób, z takim serdecznym i prostolinijnym umiłowaniem wolności, z taką szczerą wiarą w człowieka i możliwość ludzkiej polityki, wiarą w państwo, które może być swoje i nasze, to przychodzi mi na myśl Donald Tusk. Ten sam, co pali te cygara, pije te drogie wina i sami wiecie, co jeszcze. Ten, który przez ponad trzy dekady w polityce tak bardzo się zmieniał i dojrzewał, że aż stał się kimś w rodzaju męża stanu w czasach, które nie ufają żadnemu patosowi.
Perykles tak naprawdę nie był wielkim demokratą. Lubił, żeby było tak, jak on chce. Był twardy i waleczny. Tusk też nie uchodzi za baranka i żaden z niego brat łata. Trzyma swoją partię co najmniej za kołnierze. A gdy rządził, niewiele było w tym rządzeniu czułości i społecznego słuchu. Ale to było dawno. Gdy słucham go dziś, to mam pewność, że wiele się nauczył na swoich błędach.