Weto generalne
Dlaczego najwyżsi generałowie powiedzieli „dość!”. I wymierzyli cios w narrację PiS
Nagle, tuż przed wyborami i na wiele miesięcy przed upływem ich kadencji, polska armia straciła dwóch z trzech najważniejszych dowódców. Tego najwyższego, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, gen. Rajmunda Andrzejczaka i tego „od wojny”, dowódcę operacyjnego, gen. Tomasza Piotrowskiego. Stanowiska opuścili w solidarnym geście i w proteście przeciwko ministrowi obrony Mariuszowi Błaszczakowi i jego polityce. Takiej demonstracji jeszcze nie było, konflikt wokół wojska wszedł na nowy poziom. Przedwyborczy kontekst dodał siły temu wotum nieufności, bo tym razem to generałowie wykonali atak wyprzedzający i zaskoczyli polityków. Jak przy wcześniejszych sytuacjach naruszenia poczucia bezpieczeństwa, władza najpierw kilka godzin milczała, potem przyjęła taktykę „Polacy, nic się nie stało”. Wrażenie normalności i rutyny miało przywrócić mianowanie następców tego samego dnia.
Ale normalne i rutynowe nie było. Andrzej Duda nawet nie podziękował generałom, których wcześniej dwukrotnie wyznaczał na stanowiska i jeszcze niedawno bronił w konflikcie z MON. Nie zaczekał aż odwoływany szef sztabu wróci z zagranicy. Wyraźnie urażony, szydził, że widocznie nie wszyscy są gotowi udźwignąć historyczną modernizację wojska. Komentarz Błaszczaka był przewidywalny: to odchodzący oficerowie próbowali upolitycznić wojsko i wprowadzali w jego szeregach chaos. W zaledwie kilka godzin polska armia straciła w wielu wymiarach, a relacje polityczno-wojskowe osunęły się kilka pięter w dół, choć wydawało się, że gorzej być już nie może.
Odchodzący generałowie dawali Polsce w ostatnich miesiącach i latach poczucie profesjonalizmu, rozwagi i stabilności wobec mnożących się kryzysów, chaosu politycznego i wojennego zagrożenia. Oficerowie doceniani w NATO, cieszący się zaufaniem i wciąż mający wśród sojuszniczych generałów wielu towarzyszy broni z misji w Afganistanie i Iraku.