Sejm się otworzył. Symbolicznie – bo w dniu pierwszego posiedzenia izby zdemontowano bariery od 7 lat odgradzające gmachy sejmowe od publiczności – i formalnie: posłowie i senatorowie zostali zaprzysiężeni, wybrano prezydia obu izb. Po raz pierwszy pokazała się nowa większość. Już 10 listopada cztery ugrupowania dotychczasowej demokratycznej opozycji zawarły umowę o stworzeniu koalicji rządowej i potwierdziły, że szefem gabinetu będzie Donald Tusk; 13 listopada nowa większość zgodnie wybrała na marszałka Sejmu X kadencji Szymona Hołownię. Normalnie już za dwa tygodnie mógłby być powołany rząd Tuska, ale prezydent Andrzej Duda, ignorując wyborczą i sejmową arytmetykę, podtrzymał fikcyjną „misję premiera Mateusza Morawieckiego”. Więc jest już nowa koalicja i wciąż stary rząd.
Jest jasne, że PiS zrobi wszystko, aby proces oddawania władzy przeciągnąć jak najdłużej. Chodzi nie tylko o ostatnie przelewy, kontrakty, operacje na dokumentach, ale o pospieszne budowanie nowego przekazu, z którym PiS miałby przejść do opozycji. Mieliśmy tego próbkę, gdy Mateusz Morawiecki składał obowiązkową dymisję swojego rządu, a jednocześnie wygłosił coś w rodzaju pierwszego exposé, bo drugie usłyszymy zapewne „na koniec misji”, tuż przed prawdziwym exposé Donalda Tuska. Morawiecki w swoim stylu snuł, wyjątkowo zresztą nieskładnie, opowieść o złotej erze rządów PiS i jednocześnie o „planowanym przez Unię Europejską” niszczeniu polskiej państwowości. To będą dwa polityczne filary nowej mniejszości: przesłanie o „zabranym dobrobycie” i zabieranej właśnie niepodległości.
Jeszcze przed pierwszym posiedzeniem Sejmu Jarosław Kaczyński, przemawiając z okazji Dnia Niepodległości, nie pozostawił cienia wątpliwości, jaką opozycją ma być PiS.