W grudniu zaprzysiężono nowy gabinet. Spadł też śnieg. Spadł i zaraz stopniał. W dzieciństwie zawsze wyczekiwaliśmy tego momentu. Któregoś dnia przychodził, jak na złość podczas lekcji. Całą szkołę ogarniała ekscytacja. Biegliśmy do okien. Było w tym sporo teatralnej przesady. Owszem, cieszył nas powrót górek i sanek, ale wykorzystalibyśmy każdy inny pretekst, żeby zerwać się na nogi, tłoczyć przy oknach, krzyczeć, wyglądać na ulicę, na kilka minut zakłócić rutynę. Posępne nauczycielki nie mogły tego zabronić. Mówiły więc: – Nie cieszcie się, zanim wyjdziecie ze szkoły, wszystko się stopi, będzie już tylko błoto, błoto! – z upodobaniem powtarzały grząski rzeczownik. – Błoto – syczały. Chciały, żebyśmy się martwili przemoczonymi nogami i stanem obuwia. Żebyśmy dorośli. Potem zaganiały nas do ławek. Śnieg topniał przed siódmą lekcją.
• • •
Przecież za którymś razem mu się udawało. Przejmował dachy, jezdnie i trawniki. Administrował mieniem komunalnym. Zarządzał nieruchomościami. Posępne nauczycielki zaczynały nową kampanię. Miały swoje powody. Trzeba przyznać, że jedliśmy śnieg. Jedliśmy, ale w małych ilościach. Tak na spróbowanie, żeby przez chwilę poczuć go na języku. (Najpierw trzeszczał jak Visolvit, potem zamieniał się w zimną strużkę). Jednak nauczycielki były zdania, że pochłaniamy go kilogramami. Przeprowadzały więc lekcję poglądową. W ramach reedukacji musieliśmy patrzeć, jak śnieżka zamienia się w pół szklanki żółtawej cieczy. Oglądać wszystkie pływające pyłki i paprochy. – Chcielibyście pić z kałuży? – Pozostawało przyznać, że śnieg to tylko kłamliwa woda. Oszust. Listopadowy deszcz, który zręcznie oziębił swój wizerunek.
• • •
W grudniu zeszłego roku oglądałem po nocach kolejne części „Gwiezdnych wojen”.