To nie jest sprawiedliwe! – krzyczała sąsiadka do czyichś pleców znikających za rogiem. Spostrzegłszy, że znalazłem się obok, przekierowała gniew na mnie. – Kto to widział?! Podrzucać swoje śmieci do naszego kosza.
– Co nam szkodzi? Było miejsce, to niech wrzuca. Lepiej niż do rowu – odparłem lekceważąco.
– Może dla pana to nieważne, ale opłata za śmieci to duży wydatek, a ten cwaniak na mnie pasożytuje.
– Wolałaby pani, żeby dostał mandat czy żebyśmy mogli wrzucić nasze śmieci do jego kosza? – zapytałem prowokująco.
– I to, i to – odparowała rozjuszona. – Od mandatu pewnie i tak by się wywinął.
– No nie, tak nie można – droczyłem się. – Albo prawo, albo sprawiedliwość.
Na to już nie zaszczyciła mnie żadną odpowiedzią.
Na fresku Giotta w kaplicy Scrovegnich w Padwie, namalowanym ok. 1306 r., Sprawiedliwość (Iustitia) jest kobietą w koronie. Patrzy nam w oczy i trzyma szale wagi, na których stoją aniołowie. Ten z lewej za chwilę przebije mieczem złoczyńcę, ten z prawej koronuje niewinnego. Pod jej stopami widnieją sceny ukazujące, jak dobrze jest żyć w sprawiedliwie rządzonym mieście. Sprawiedliwość to władczyni procesu karnego – chroni, wynagradza, karze; jest oskarżycielem, śledczym i sędzią w jednej osobie. Nie ma jeszcze przepaski na oczach; nie zasłania się obiektywizmem prawa; nie czytała „Teorii sprawiedliwości” Johna Rawlsa. A gdyby nawet czytała, toby się nie zgodziła, że do osądu wystarcza sprawiedliwe prawo. Nie chce chować się za „zasłoną niewiedzy” o człowieku, którego sądzi; niewiedzy o jego zdrowiu, urodzie, majątku, inteligencji, wieku, pozycji społecznej. Przeciwnie, chce poznać konkretnego człowieka, zanim wyda wyrok.