Studniówka
100 dni rządów Tuska. Antypisowski karnawał dogasa. Czy są powody do niepokoju?
Jubileusz pierwszych stu dni rządu zastaje Donalda Tuska w biegu. Premier właściwie przez cały czas gdzieś się spieszy, żeby załatwić kolejną sprawę. Jeszcze nie zdążył wrócić z Waszyngtonu, a już jechał na szczyt Trójkąta Weimarskiego. Znów przypomnieli o sobie protestujący rolnicy, których trwale ugłaskać nie bardzo jest czym, więc pozostaje przykładanie doraźnych kompresów. Rozkręciła się na całego kampania samorządowa, za nią już czeka europejska, ale klasę polityczną już emocjonuje rywalizacja o Pałac Prezydencki.
W nieustannym pędzie migają nam coraz bardziej ulotne emocje. Przemykają przez kadr epizodyczni bohaterowie: nim zdążą się tam rozgościć, praktycznie już ich nie ma. Nie tak dawno ekscytowaliśmy się odbijaniem publicznych mediów. Od kiedy jednak przestały nadawać pisowską propagandę, właściwie nie budzą zainteresowania. Tyle było krzyku o mandaty Kamińskiego i Wąsika, ale już dalsze ich losy stają się obojętne. Szymon Hołownia dopiero co katapultował się z fotela marszałkowskiego na szczyty osobistej popularności, a teraz musi się tłumaczyć ze swojego stosunku do aborcji i liczy wizerunkowe straty. Fenomen „Sejmflixa” przeminął zresztą równie szybko, jak wcześniej został wywołany.
Koalicja przebyła w te sto dni zaskakująco długą drogę. Od fali entuzjazmu, że oto pokonaliśmy PiS i wspólnie będziemy po nim teraz sprzątać, po pierwsze publiczne oskarżenia, wzajemne połajanki, partyjne licytacje. Taka już pewnie proza życia koalicyjnego, chociaż tempo opadania nastrojów wydaje się jednak zbyt szybkie. „Koalicja 15 października” miała być jednak czymś więcej niż kolejnym partyjnym kartelem. Ukonstytuował ją historyczny moment oraz niemająca precedensu skala wyzwań. Niby na razie to tylko tarcia, jedność nie wydaje się poważnie zagrożona.