Aż w 421 gminach wybory na wójta i burmistrza będą bez wyboru. To dlatego, że startuje w nich tylko jeden kandydat. Badacze polskiego samorządu alarmują, że to fatalny znak dla polskiej demokracji, bo trend się pogłębia. W poprzednich wyborach samorządowych taka sytuacja była w 320 gminach. Niezmienne są tylko przyczyny tego stanu rzeczy. Jeden kandydat oznacza najczęściej dwa scenariusze: jest dobrze, nie ma co psuć. Ewentualnie – jest źle, nie ma się co zabierać do kandydowania. Ten ostatni jest oczywiście czarnym scenariuszem, bo pokazuje, że coraz więcej gmin w Polsce jest w trwałym kryzysie. Do tego gminy te pozbawione są perspektyw rozwojowych. Pytanie, czy niektóre z nich nie powinny być zlikwidowane i połączone z większymi, bardziej prężnymi samorządami, wisi w powietrzu, ale nie ma chętnego, który chciałby się do tego zabrać.
O tym, że przyczyny tego kryzysu są systemowe, najlepiej świadczy fakt, że problem dotyczy głównie wójtów (ponad 300) i burmistrzów. Prezydenci w komplecie mają kontrkandydatów. W bogatych miastach nie tylko lepiej się zarabia w samorządzie – dają również wiele okazji do ulokowania swoich ludzi w spółkach miejskich, co jest jednym z magnesów walki o władzę. Oprócz przyczyn twardych, które powodują, że nie ma chętnych do pracy samorządowej, są jeszcze te miękkie. Jerzy Murzyn wójtem Bodzechowa jest nieprzerwanie od 1991 r. Najpierw wybierała go rada, a później mieszkańcy. – Sam już nie pamiętam, czy to będą ósme, czy dziewiąte wybory, ale kontrkandydata miałem dwa razy. W tych wyborach go nie mam. Przyczyny są moim zdaniem dwie. Nieskromnie mówiąc, chyba sobie radzę. Ale kluczowe jest to, że ludzie czują się przeze mnie szanowani – mówi. Kolejną miękką przyczyną jest selekcja negatywna. – Ci, którzy mają dobrą pracę albo dobrze funkcjonujący biznes, nie chcą ryzykować kariery i iść do samorządu – dodaje.