Jako typowa Polka naczytałam się sporo książek o przedwojniu oraz okupacji, a jako dziennikarka czasem zajmująca się kulturą nawet omawiałam te książki z historykami i wszyscy potwierdzali coś, czemu przez dekady się dziwiłam, ale dziś po napaści Rosji na Ukrainę nie dziwię się już wcale. Nie mogłam pojąć np. tego, że w warszawskim getcie działało kilka teatrów. Jednymi drzwiami tędy do gazu, a drugimi zapraszamy, już dzwonek, koniec przerwy, drugi akt się zaczyna. Istniał przy ul. Leszno, dziś al. Solidarności teatr Femina. Trudno mi było pojąć, że w przedwojennej Polsce bawiono się szalenie intensywnie. Pisarki uwieczniały to w swych tekstach. Maria Kuncewiczowa w „Dyliżansie warszawskim” pisała o tym, że w lokalach „krzyczał jazz”, a w kawiarni IPS-u na tyłach Pałacu Kronenberga zbierały się przy stolikach „wścibskie koguty”, śpiewano, robiono kawały. A Józef Hen w swojej książce „Nowolipie. Najpiękniejsze lata” opisywał letnisko Świder i sielską atmosferę dzieci brykających na piaskach kąpieliska.
Dziś obserwuję podobny, i też przykrywający nasze lęki, apetyt na życie. Ostatnimi laty ukazało się wiele książek o przenoszonych z pokolenia na pokolenie traumach, ale wraz z obciążeniami dziedziczymy też gen strasznej zaradności. Z jednej strony pradziadkom konfiskowano dwór, babcie były ofiarami lub świadkami gwałtów, ktoś umarł podczas wysiedleń, ktoś zaginął i nawet nie wiadomo, czy zamordowali go bolszewicy czy naziści, ale z drugiej strony mamy tysiące świadectw przetrwania, które często nie było kwestią przypadku, ale właśnie zaradności i planowania. A to babcia sybiraczka zachowała wspomnienia o skutecznej ucieczce, a to babcia sanitariuszka z powstania warszawskiego całe życie miała wstręt do kaszy jęczmiennej, bo gotowała plujkę, a to ktoś hodował topinambur w ogródku.