Każda z sił politycznych miała jakieś nadzieje przed wyborami samorządowymi. PiS chciał się odkuć za niepowodzenie w październikowych wyborach parlamentarnych, PO liczyło na to, że wreszcie pokona dobrozmieńców samodzielnie, a nie w koalicji, Trzecia Droga chciała pokazać, że niepotrzebne jej wsparcie zwolenników PO (niektórzy uważają, że jej dobry wynik w elekcji do parlamentu był skutkiem tego, że sporo wyborców PO głosowało na partię Hołowni, by zagwarantować jej wejście do Sejmu), Lewica chciała co najmniej powtórki wyniku październikowego, a Konfederacja oczekiwała, że nie będzie ostatnia.
Wyniki wyborów do sejmików wojewódzkich były zbliżone do tych z 15 października. Wszystkie główne ugrupowania z wyjątkiem Konfederacji coś straciły. Najwięcej Lewica – 2,29 proc., PiS – 1,18 proc., Trzecia Droga – 0,15 proc., KO – 0,11 proc. Konfederacja zyskała 0,07 proc. i wyprzedziła Lewicę w stosunku 7,23 do 6,32 proc.
Te wyniki są ciekawe z uwagi na znacznie mniejszą frekwencję – 7 kwietnia głosowało o 7,18 mln mniej wyborców niż 15 października (odpowiednio 51,9 i 72,9 proc.). Przesunięcia są więc statystycznie dość niewielkie, nawet w przypadku Lewicy, której na pewno zaszkodziła mniejsza liczba głosujących w miastach. Dobrozmieńcom nie pomogło nawet to, że 57 proc. indywidualnego chłopstwa solidarnościowego poparło PiS oraz ukrywanie emblematu partii kierowanej przez Bojem Dzielnego, tj. p. Kaczyńskiego.
Koalicja KO-Trzecia Droga-Lewica znowu wygrała ze Zjednoczoną Prawicą, nieco mniej niż w październiku, bo w stosunku 50,16 do 35,2 proc., w październiku było to 52,74 do 35,38 proc. (różnica wypływa ze słabszego wyniku Lewicy).
W 738 miejscowościach musiała odbyć się druga tura w wyborach prezydentów, burmistrzów i wójtów. Zgodnie z przewidywaniami PiS poniósł poważne straty, przegrywając we wszystkich większych (ponad 100 tys. mieszkańców; największą „metropolią”, w której tzw. dobra zmiana zwyciężyła, okazało się Jastrzębie Zdrój – 82 tys. mieszkańców), tracąc takie bastiony jak Zakopane czy Jasło i wypadając gorzej niż zwykle na tzw. ścianie wschodniej. Trzecia Droga nie odniosła większego sukcesu, Lewica nieco podreperowała notowania, a Konfederacja wreszcie zdobyła prezydenturę, mianowicie w Bełchatowie. Najbardziej zacięta walka miała miejsce w Krakowie, gdzie kandydat KO wygrał z niezależnym, popieranym przez pisięta.
PiS robi dobrą minę do nie najlepszej gry
Reakcje po pierwszej turze były dość alarmistyczne z wyjątkiem głosów z PiS podkreślających, że Kaczyński znowu wygrał z Tuskiem. Najbardziej minorowe miny mieli przedstawiciele Lewicy, zadowolone – ludzie z Trzeciej Drogi, a konfederaci nie bardzo wiedzieli, jak komentować swój wynik, ponieważ chyba czuli, że ich relatywny sukces wypływał z sojuszu z Bezpartyjnymi Samorządowcami. Niemniej dalej opowiadają, że są jedyną siłą prawdziwie propolską.
Słabszy wynik Lewicy skłaniał pisięta do kolejnych wróżb, że koalicja 15 października ma się ku końcowi. Wyniki drugiej tury zdecydowanie poprawiły humory KO i Lewicy. Konfederacja przyjęła rezultaty z 21 kwietnia bez nadmiernej ekscytacji, a dobrozmieńcy robili dobrą minę do nie najlepszej gry. Jego Ekscelencja (naczelny propagator sukcesu – Gierek przy nim wysiada) i p. Kuźmiuk (jeden z bystrzaków inaczej) ogłosili, że PiS odniósł wielki sukces, bo w niektórych miastach uzyskał nawet 40 proc. głosów wbrew przewidywaniom mediów, oczywiście „lewackich”. To tak jakby drużyna piłkarska przegrała nie w stosunku 1:5, jak głosili bookmacherzy, ale 3:5.
TV Republika przygotowała starannie oddestylowany kwartet w składzie p. Holecka, p. Klarenbach i pp. Rachoniowie (p. Rachoń i p. Gójska-Rachoniowa) do skomentowania sukcesu pisiąt w drugiej turze. Byłby zapewne kwintet, ale p. Stankowski został oddelegowany pod Wawel, aby uczcić wymarzoną porażkę p. Miszalskiego. Doznał srogiego zawodu.
Pod siedzibę republikanów przybyła grupa w sile kilkunastu osób, ale jakoś nie było słychać owacji w stylu: „każde polskie serce pika, gdy nadaje Republika”. Może dostali bzika z powodu wyniku wyborów. Warto odnotować, że prognozy przedwyborcze (pomijając instytucje chyba specjalnie wynajęte przez PiS, które prorokowały mu miażdżące zwycięstwo) i wyniki exit poll były w zasadzie zbieżne z rzeczywistymi rezultatami wyborów. To pocieszające, bo próby manipulacji przez formułowanie przewidywań „samospełniających się” są już mało skuteczne.
Czytaj też: Jak reanimować samorząd? Pora na konkrety
Demonstracja zwolennika PiS
Koalicja 15 października nie rozpadła się, a chyba wręcz przeciwnie, bo zrozumiała, że tylko wspólnie może pokonać PiS z jego nawet potencjalnymi przystawkami i przy stosunkowo niskiej frekwencji. Nie przeszkodził temu fakt, że w kilku ważnych miastach doszło do rywalizacji, w której nie uczestniczyli dobrozmienni kandydaci. Niemniej strata 2 proc. głosów wskazuje na spore ryzyko balansowania na granicy 50 proc. Może jednak wspólny start jest bardziej racjonalny, a na pewno trzeba dbać o możliwie masowy udział w wyborach.
Pocieszające jest to, że tam, gdzie zwycięstwo kandydata KO był niepewne, nastąpiła spora mobilizacja elektoratu antypisowskiego. Tak było np. w Krakowie, gdzie frekwencja wyniosła 45 proc., a więc nieco więcej niż przeciętnie. Jak już wspomniałem, krakowskie pisięta zostały wezwane do głosowania na p. Gibałę, ale nie wszystkie osoby z tego obozu (np. p. Wassermann) posłuchały.
Mój ulubiony dobrozmieniec, mianowicie prof. Broda, fizyk jąder atomowych, tak to wyraził i zachęcał: „Nigdy nie przypuszczałem, że będę zmuszony głosować na Gibałę. A jednak zagłosuję na niego, bo alternatywa [Miszalski] jest złem najwyższej miary. Gibała powinien mi to ułatwić, ma tydzień czasu na przeproszenie za dawne wsparcie dla Palikota”.
To niezła demonstracja postawy przeciętnego zwolennika PiS, ale wiele wskazuje na to, że ten model powoli odchodzi w przeszłość. Podkreślam „powoli” w tej prognozie, ponieważ odejście PiS na jakże zasłużony margines wymaga czasu. Być może nie grozi nam recydywa tej partii, ale może jeszcze długo bruździć na polskiej scenie politycznej.
Czytaj też: Kolejny zjazd Lewicy. Tkwi w pułapce, a przed nią scenariusze złe i jeszcze gorsze
Drużyna PiS: jak z filmu Barei
Przed nami kolejne wybory, mianowicie europejskie. Sondaże dają zdecydowaną przewagę KO, ale jeszcze trzeba się wstrzymać z przewidywaniami. Na razie kampania koncentruje się na kandydatach. Niektórzy komentatorzy, nawet z obozu anty-PiS, pomstują, że oto posłowie z koalicji 15, a nawet członkowie rządu p. Tuska wybierają się do Brukseli, a to zdrada wyborców, bo przecież nie wybierano bezpośrednio Sejmu i pośrednio rządu tylko na kilka miesięcy.
Tłumaczenie jest takie, że chodzi o możliwie silną reprezentację sił antyprawicowych (ofensywa europejskiej prawicy jest faktem) i dlatego trzeba kierować do Brukseli doświadczonych polityków, np. p. Budkę, p. Kierwińskiego i p. Sienkiewicza. Mało kto zauważa, że instytucje europejskie także są nasze, więc kandydowanie do nich nie jest niczym zdrożnym. Pisięta grzmią, że politycy koalicji uciekają do Brukseli i jest to nagroda za łamanie prawa na polecenie Tuska. Natomiast, tak opowiadają dobrozmieńcy, politycy z PiS pozostają na miejscu, aby ofiarnie pracować dla kraju i jego pomyślności, a w szczególności walczyć o powrót do władzy. Do PE PiS przygotowuje silną i kompetentną drużynę, która ma bezinteresownie (wynagrodzenia w euro są rzeczą całkowicie drugorzędną) dbać o interes Polski na forum europejskim.
Ma to szczególne zastosowanie w przypadku takich „asów” z rękawa p. Kaczyńskiego jak p. Kamiński, p. Wąsik, p. (Jacek) Kurski i p. Obajtek, którzy raczej chcą się ewakuować i ewentualnie skorzystać z immunitetu europosła, a nie przekonywać innych do realizacji interesu obmyślonego przez Silnego Bojem, który sformułował podstawowe zadania dla przyszłych parlamentarzystów. Główne punkty tego programu (ponoć każdy kandydat PiS ma pisemnie zobowiązać się do wdrażania go w imieniu „wolnych Polaków”) to negacja Zielonego Ładu, paktu migracyjnego, wspólnotowej armii i europejskiej żelaznej kopuły, „nie” dla euro, harmonizacji podatków i zmian w traktatach. Dopełnieniem jest wysunięcie p. Saryusza-Wolskiego na komisarza. Pamiętając o jego walnym zwycięstwie w stosunku 1:27 w wyborach przewodniczącego UE w 2017 r., trzeba przyznać, że to pomysły jak z filmu Barei.
Duda to uczynił
Na koniec pozwolę sobie na wzmiankę o p. Dudzie niezwiązaną z wyborami samorządowymi i europejskimi. Prezydenckie miny w trakcie sejmowego exposé p. Sikorskiego o polityce zagranicznej były przednie (p. Duda coraz bardziej przypominał p. Mastalerka), podobnie jak zainteresowanie treściami pokazującymi się w prezydenckim smartfonie (czyżby prowadził ożywioną wymianę informacji z Leśnym Ruchadłem?). Mnie jako filozofa zaintrygowała taka oto wiadomość serwowana przez TV Republika: „Po spotkaniu prezydenta Dudy z Donaldem Trumpem Republikanie przegłosowali pakiet pomocy dla Ukrainy”.
David Hume w XVIII w. zwrócił uwagę na błąd rozumowania, który ujął po łacinie tak: „post hoc, ergo propter hoc” (jeśli coś ma miejsce po czymś innym, to drugie jest przyczyną pierwszego). W zastosowaniu do rozważanej kwestii: Republikanie przegłosowali pomoc dla Ukrainy, ponieważ p. Duda spotkał się z p. Trumpem (w domyśle: „przekonał go do opowiedzenia się za poparciem ustawy o pomocy na rzecz Ukrainy”; sam p. Duda sugeruje, że tak właśnie było). Wykładowcy filozofii mają teraz znakomity przykład błędu, który zidentyfikował Hume. Pan Duda jest nie tylko wybitnym prawnikiem (opinia p. Mastalerka), ale ma poważne zasługi na polu dydaktyki filozofii (pomijam autorstwo tej oceny).