Pod koniec kwietnia władze Polskich Portów Lotniczych ogłosiły, że do 2029 r. dzięki inwestycjom szacowanym na 2,4 mld zł warszawskie lotnisko Okęcie ma być gotowe do odprawienia rocznie 30 mln pasażerów (w ub.r. było ich 18,5 mln). Między wierszami odczytano: to koniec megalomańskiego projektu Centralnego Portu Komunikacyjnego, forsowanego przez rząd PiS jako element „polskiej racji stanu”. Pomysłu dumnego, ale oderwanego od rachunku ekonomicznego, opartego na huraoptymistycznych prognozach ruchu pasażerskiego i przeładunku towarów, bagatelizującego czynniki ryzyka, takie jak choćby słabość naszego narodowego przewoźnika, czyli LOT-u, na tle konsolidującej się konkurencji.
Przedstawiciele spółki CPK w ciągu sześciu lat działalności zajmowali się głównie propagandą oraz wykupem ziemi pod lotnisko, ale udało im się pozyskać zaledwie jedną trzecią potrzebnych gruntów. Mieszkańcy przeznaczonych pod inwestycję trzech gmin nie chcieli sprzedawać gospodarstw, bo uważali wyceny za mało atrakcyjne, a tzw. lokalizacje zastępcze za wzięte z sufitu. Mimo to władze spółki CPK z uporem godnym lepszej sprawy powtarzały, że port będzie gotowy w 2028 r., ignorując opinie ekspertów, którzy mówili – pod warunkiem że inwestycja ruszy z kopyta – raczej o roku 2032.
Ruch pasażerski w stolicy i okolicach ma się teraz opierać na trójporcie: Chopin–Modlin–Radom. W Modlinie zostanie rozbudowany terminal, a Radom – kolejna lotnicza inwestycja forsowana przez polityków PiS – jak na razie obsługuje cztery loty dziennie, więc potencjał do rozwoju się rysuje (problem w tym, że nie ma chętnych do latania, bo jest za daleko od stolicy, a określanie lotniska mianem portu Warszawa–Radom nie sprawiło, że dystans się skrócił). Czy ta koncepcja oznacza pogrzebanie CPK?