Rekonstrukcja gabinetu to polityczny rytuał ustanowiony przez Donalda Tuska jeszcze za poprzednich rządów. Anonsowana z wyprzedzeniem ma na celu wyprowadzenie ministrów ze strefy komfortu i zmobilizowanie do pracy. Zarazem jest to zabieg marketingowy mający zapowiadać otwarcie nowego etapu.
„Pierwsze miesiące rządu to był czas rozbijania muru, dziś nadchodzi czas porządkowania” – obwieszczał Tusk, odpowiadając na wyraźne już oznaki społecznego zniecierpliwienia monotematyczną jak dotąd polityką rządu, który skupiał się na rozliczeniach. Oto faza rewolucyjna dobiega końca i zaczyna się właściwe rządzenie, co według premiera ma uzasadniać zmiany personalne. Stare zadania zostały zrealizowane, nowe wymagają innych wykonawców.
Taka klamra interpretacyjna nie do końca jednak pokrywała się z doniesieniami zza kulis. Bo Tusk miał być już przecież zniecierpliwiony opieszałością ministra aktywów Borysa Budki w czyszczeniu państwowych spółek. Z kolei szef MSWiA Marcin Kierwiński sam poprosił o zmianę i miejsce na liście do PE, tłumacząc to sytuacją rodzinną. Jeszcze inaczej było z Bartłomiejem Sienkiewiczem, który dawał do zrozumienia, że nie chce być jedynie taranem do rozbijania medialnego układu PiS. Transfer całej trójki do europarlamentu wydaje się ryzykowny, gdyż odchodzą politycy z jądra władzy, o szerokich wpływach. To w jakimś sensie usunięcie pierwotnego szkieletu rządu.
Zmiennicy w większości już nie mają takiej pozycji. Poza Tomaszem Siemoniakiem – do tej pory pełnomocnikiem ds. służb, a dawniej szefem MON – który stanął teraz na czele MSWiA. Pozostali nawet nie mają partyjnych legitymacji, co w przypadku ministra aktywów Jakuba Jaworowskiego może dziwić, bo jego obszar wymaga manewrowania w gąszczu koalicyjnych interesów.