Trzeci finisz
Wybory do Parlamentu Europejskiego: kolejna próba sił, od której tak wiele zależy
Nareszcie koniec wyborczego serialu, kolejna kampania w najbliższym czasie pewnie byłaby nie do zniesienia. Już batalia samorządowa zwiastowała zmęczenie materiału, a dzisiaj należałoby mówić wręcz o wyczerpaniu. Rywalizacja o Parlament Europejski właściwie od początku toczyła się w społecznej próżni, poza paroma incydentalnymi zdarzeniami ogniskując uwagę jedynie wąskich grup wyborców, tych tradycyjnie najbardziej zmotywowanych. Sztaby dosyć szybko się zresztą połapały, że o masową mobilizację będzie 9 czerwca trudno, więc już w trakcie kampanii zaczęto coraz silniej profilować przekaz pod kątem twardych elektoratów, żeby przynajmniej one nie zawiodły. Te umiarkowane tym bardziej nie miały jednak czego szukać.
Popsuty walec PiS
W sondażach obie główne siły idą łeb w łeb, wyprzedzając o niemal trzy długości peleton pozostałych ugrupowań. Jednak to nie znaczy, że można w ciemno obstawiać wynik w okolicach remisu. Kluczem jak zwykle w ostatnich wyborach pozostaje frekwencja. Ta rekordowa z 15 października tak bardzo wszystkich oszołomiła, że na krótką chwilę uwierzyliśmy w wielkie przebudzenie obywatelskie. Po samorządowym prysznicu już jednak wiadomo, że był to raczej typowo polski zryw. Przy obecnych nastrojach wydaje się, że punktem odniesienia w niedzielę raczej będą poprzednie wybory europejskie w 2019 r., które zmobilizowały nieco ponad 45 proc. wyborców.
Przy takiej frekwencji rozkłady poparcia mogą się jednak rozjechać w porównaniu z sondażami. Wszystko zależy od tego, które grupy wyborców okażą się aktywniejsze, a które pozostaną w domach. Dawniej na europejskie wybory chodził głosować głównie elektorat miejski. Czyli ten statystycznie lepiej wykształcony, uświadomiony obywatelsko, o skrystalizowanych preferencjach ideologicznych. W naturalny sposób faworyzowało to liberalną PO, ale na nadwyżki mogły też liczyć formacje wyraziste w sprawach europejskich, zresztą z obu krańców spektrum.