Demonstracje stają się zbyt męczące. Przemówienia szybko nużą słuchaczy. Gazety mało kto czyta. Książki mają politycznie nieistotny zasięg. Gadżety w stylu niszczarki i dyktafonowego „gwoździa” zostały już wyśmiane. Wirujące reflektory, baloniki i fanfary partyjnych konwencji zużyły się jako tło polityki poprzedniego typu. Hasła takie jak „układ” także mocno się zużyły, a wiarygodność ludzi władzy słabnie. Wszystkie te narzędzia politycznej ekspresji są więc teraz spychane na drugi plan sceny politycznej. PiS musi coś wymyślić, jeśli chce wygrać te wybory. I zdaje się, że wymyślił.
Śladem Gore’a
Kto oglądał piątkową prezentację prokuratorów opowiadających o zbrodniach czworokąta Kaczmarek–Kornatowski–Krauze–Netzel, ten musiał być pod wrażeniem. Zwłaszcza jeśli nie wybrał się kilka miesięcy temu do kina na film Ala Gore’a „Niewygodna prawda”. Bo to właśnie były amerykański wiceprezydent Al Gore jako pierwszy współczesny polityk zastosował na polityczną skalę narzędzia z klasycznego arsenału dydaktyki i marketingu, nadając przekazowi politycznemu paraobiektywny, paranaukowy charakter.
Nie tylko w Ameryce sukces opowiadającej o globalnym ociepleniu „Niewygodnej prawdy” był zaskakujący. Choć nie było tam żadnych nowych informacji, nawet prezydent Bush po obejrzeniu godzinnego filmu autorstwa swego niedawnego konkurenta do władzy zmienił stosunek do sprawy ocieplenia klimatu. Za Bushem ruszyła zaś niemal cała światowa prawica. W niespełna rok od premiery „Niewygodnej prawdy” ekologia przestała być obsesją lewaków i zielonych, a stała się częścią głównego nurtu światowej polityki.
Specom od marketingu podsunęło to myśl, że kto chce zarazić innych swoimi ideami, musi się teraz odwoływać do nowych, a raczej starych, lecz dawno zarzuconych narzędzi racjonalnej perswazji.