Przeczytałam gęstą biografię Tadeusza Borowskiego „Nieocalony” pióra Marty Byczkowskiej-Nowak i jak to bywa z historiami o ludziach, którzy uczyli się w liceach przedwojennej stolicy, uderza bezgraniczne wręcz oddanie i poświęcenie ówczesnych belfrów w symbiozie z nienasyconą żądzą wiedzy uczniów. Mimo skromnych warunków w domu, a wręcz biedy, w jakiej dorastał Borowski, udało się jego cudem ocalałym po Syberii rodzicom posłać go do znakomitego liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie. Byczkowska-Nowak poświęca kilkadziesiąt stron na to, co Tadek w szkole czytał, do jakich kół intelektualnych chłopcy należeli, jaką poezją się wymieniali, co sobie czytali na głos i jakie pomysły na ich wiedzę mieli konkretni poloniści.
Gdy Niemcy zaczęli pierwsze naloty, nauczyciele i uczniowie z narażeniem życia ratowali szkolny sztandar z płonących murów, a skala tajnych kompletów organizowanych przez nauczycieli z Czackiego wywołuje mieszaninę podziwu z przerażeniem. Maturę Borowski zrobił w 1940 r. Podobnie jak jego najbliższy szkolny przyjaciel Andrzej Trzebiński, od początku działał w konspiracji. Jednak nie chciał walczyć z karabinem w okopach, miał inny pomysł na opór i inną koncepcję człowieka i prozy. Trzebińskiego Niemcy rozstrzelali w ulicznej egzekucji. Usta miał zalepione gipsem.
Dziś mamy szkoły w chmurze, w pandemii podczas lekcji polskiego na Teamsach niektórzy uczniowie leżeli w majtkach, skubiąc na kanapie fistaszki, albo drugą ręką pykali na konsolkach, a od lat chór rodziców lamentuje, że ten cały „Kordian”, czyli Kołdrian – strasznie to grube! A tak w ogóle, to straszne, bo lekcje już na ósmą, a nastoletni mózg musi pospać.
Borowskiego i Trzebińskiego uformował m.in. polonista Stanisław Adamczewski, ale i my w redakcji „Polityki” mieliśmy swoich Nauczycieli, prawda?