Dla polityki wewnętrznej poważne znaczenie ma natomiast pożegnanie Rokity i Millera, dwóch politycznych wampirów, niedawno potężnych, a dziś niebezpiecznych dla życia swoich formacji. Jan Rokita pożegnał się z polityką, ale stawiam dolara przeciw orzechowi, że wróci. Przez ostatnie lata obserwowałem go z rosnącym zdziwieniem, bo na politycznej scenie był coraz bliżej ludzi, z którymi nie powinno mu być po drodze, i coraz częściej, z coraz dziwniejszym uporem, wygłaszał poglądy (np. o szarpaniu cuglami), których jako kombatant opozycji demokratycznej nigdy nie powinien wygłaszać. Nie rozumiałem i nie akceptowałem tej jego ewolucji, ale mu szczerze współczułem widząc, jak w rękach Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry bliskie mu idee były błyskawicznie kompromitowane.
Z drugiej jednak strony Jan Rokita miał w jakimś sensie szczęście, że to inni wzięli na siebie wcielenie jego złych politycznych pomysłów, bo dzięki temu – widząc, do czego one prowadzą – może pozbyć się złudzeń i zmodyfikować swoje stanowisko (np. co do walki z korupcją przy pomocy CBA, lustracji czy zniesienia immunitetów).
Trudniej jest o ciepłe pożegnanie dla Leszka Millera. Nie tylko dlatego, że mało kto tak bardzo zaszkodził polskiej polityce. O ile zauroczenie Rokity neokonserwatywnym i neoliberalnym myśleniem miało charakter intelektualno-ideowego wyboru, o tyle jestem przekonany, że ten sam wybór w przypadku Leszka Millera miał koniunkturalny charakter. Więcej w tym było szukania konfitur i wdzięczności potężnych protektorów niż lojalności wobec „żywiących się na śmietnikach” wyborców, których głosy wyłudził w kampanii wyborczej.
Ale niech się LiD nie łudzi, ten wampir wciąż nie został przebity osinowym kołkiem.