Generała Skrzypczaka poznałem przez telefon. To zdanie wydaje się banalne. Ale ja poznałem go w czasach, kiedy generałów nie poznawało się przez telefon, bo ich nie odbierali. Ci starej daty nie zawsze potrafili. A ci młodszej najczęściej się bali odbierać, zwłaszcza od dziennikarzy. Skrzypczak nie tylko odebrał, ale zgodził się na mój szalony pomysł. Zaproponowałem, że chciałbym z nim spędzić kilka dni, bo planuję napisać jego sylwetkę. Był rok 2007, a Skrzypczak był ciągle świeży na stanowisku dowódcy Wojsk Lądowych RP. Po chwili milczenia rzucił do słuchawki: jutro o 7:30 na Cytadeli.
Wodzu
Z tą 7:30 to nie była przenośnia. Generał Skrzypczak nie tylko był już na chodzie, ale wraz z nim wszyscy jego podwładni. Przed wyjazdem zrobił jeszcze odprawę i wydał rozporządzenia. Ostatnie zresztą wsiadając w biegu do auta. Podwładnych, większość w randze pułkowników, pożegnał rzuconym na odchodne: „czołem nieroby”.
Po tym zdaniu wiedziałem już dwie rzeczy na pewno – będzie z tego świetna sylwetka, a ja nie będę się nudził. Konkretnie to właściwie mnie zajeździł. I to dosłownie, bo z jednego poligonu gnaliśmy na drugi. Wszędzie było mniej więcej tak samo. Wyglądało, jakby każdego oficera znał z nazwiska. A nawet jeśli nie znał, to zachowywał się, jakby znał. Ale szokujące było, że ciągnęło go do zwykłych żołnierzy. I było to w czasach, w których nie mogli mu się odwdzięczyć lajkami, nie dało się też nabijać politycznych punktów selfikami. Pytał, co słychać („dziękujemy, dobrze”), jak jest z mieszkaniówką („do dupy”), czym ich dzisiaj truli na kuchni („na śniadanie był żużel”, czyli kaszanka na ciepło). Nawet jeśli ktoś chciał zachować dystans, to z reguły po tym ostatnim pytaniu i on się uśmiechał.