Telepraca nie uwzględnia rozmów korytarzowych, dlatego jest do pupy. W łącznikach, bufetach, przed zepsutymi drukarkami, automatami z wyrobami kawopodobnymi lub w poczekalniach przedgabinetowych rodzą się pomysły. Wymieniamy się namiarami z kimś ciekawym, poznanym w przelocie, a nawet domykamy czasem nietrafione, ale za to szybkie transakcje. Progresywnym feministkom w kuluarach zdarzają się zaskakująco miłe wpadki i niezręczności – z ich ust wydostają się na wolność komplementy dotyczące urody i wyglądu.
Praca zdalna wyprowadziła wielu z nas jednak z biur. W korytarzu radiowym, po powrocie do nadawania ze studia, a nie z domu, zdarzyło mi się kiedyś odbyć pogawędkę z emerytowanym pracownikiem służb specjalnych. Przybył jako gość audycji. Rozmowa zeszła na zmieniające się technologie w pracy. „Kiedyś w ciągu kilkunastu minut, no, czasem do godziny, mogłem określić, czy ktoś mnie obserwuje, śledzi. Dziś technologie są tak precyzyjne, że jeśli usiądę z gazetą na ławce, to satelita jest w stanie sprawdzić, co czytam, a ja nie mam pojęcia, kto mnie widzi”.
Trzeba by całej książki, żeby wymienić wszystkie sytuacje, które kiedyś wydawały nam się niemożliwe lub niesamowite, a dziś dzieją się tak prędko, że kładziemy się spać w strefie Schengen, a budzimy podczas rewizji auta. Studniówki na Zoomie? Recepty w smartfonie? Hotele bez recepcji z otwieranymi kodem pokojami wielkości trumny? Salony spa dla psów, deportacja studentów z kampusowych trawników, klepanie kobiet po pupie w trakcie dyplomatycznych spotkań, wizyty u psychoterapeuty, który jest apką...
Dla polityków nadużywających władzy to bardzo wygodne – takie sprinterskie tempo rewolucyjnych zmian. Można działać bez jakiejkolwiek komunikacji. Kto ma czas na debatę, na wyjaśnianie decyzji i zmian, na podsumowania, gdy te autentyczne i te preparowane kryzysy kipią jak mleko na zbyt dużym gazie?