Policja odjechała po pierwszym wezwaniu, mimo informacji o wybuchu, a wojskowe systemy radarowe w ogóle nie zauważyły intruza ze wschodu. Tym razem nie tylko „coś” do Polski wleciało, ale też eksplodowało, szczęśliwie nikomu nie robiąc krzywdy. Taki incydent w odległości 80 km od Warszawy i ledwie kilkunastu od ważnej bazy sił powietrznych każe podejrzewać, że wcale przypadkiem nie był. Mógł być testem graniczącym z atakiem poniżej progu wojny. Bo rosyjski dron był tylko wabikiem; nie miał głowicy bojowej; był tylko jeden (na Ukrainę co kilka dni w rekordowych falach rosyjskich ataków leci nawet kilkaset dronów). „Polska jest bezpieczna” – usłyszeliśmy, choć widać, że czasem nie jest. Po kilku latach zapewnień, że wielkie inwestycje obronne tworzą nieprzeniknioną „tarczę” obrony powietrznej, jeden, wcale nie najnowocześniejszy, bezzałogowiec bez trudu ją pokonał. To bolesne urealnienie – test budowanej tarczy wypadł źle.
Ale czy mogło pójść lepiej? Rosyjska wersja irańskiego Szahida, która wleciała do Polski, jest celem łatwym do zestrzelenia, ale trudnym do wykrycia dla nieprzygotowanego systemu obronnego, a taki mamy w czasie pokoju. Duże radary pracujące w ciągłym trybie dozoru przestrzeni powietrznej w ogóle nie widzą czegoś, co porusza się nisko i wolno, bo jest napędzane czterocylindrowym silnikiem, jak z motocykla. To właśnie ten chiński silnik znaleziony na polu kukurydzy pod Łukowem wskazuje na pochodzenie szahidopodobnego drona. Kierunek potwierdzają relacje mieszkańców wschodniej Polski, którzy w nocy nad swoimi domami słyszeli charakterystyczny warkot. Ukraina właśnie ten warkot umie dość dokładnie wykrywać prostymi i tanimi systemami opartymi na mikrofonach i sieci komórkowej, ale my na razie nie.