Na „legitkę” można było kiedyś wypożyczyć kajak albo zaczep do wyciągu linowego. Legitymacja szkolna stwierdzała, kim jesteś i jaki jest twój status. Dzieciak, ale przynajmniej wiadomo czyj. Bo też legitymacją nazywamy dokument poświadczający tożsamość i uprawnienia. I to ciekawe, bo akurat w języku polityki „legitymacja” nic nie mówi o tożsamości, a jedynie o prawie do sprawowania władzy przez dany rząd. Gdy jest demokratyczna, to nazywamy ją mandatem, lecz najczęściej demokratyczna nie jest. Albo jest demokratyczna nieformalnie, gdyż rząd ma wprawdzie bardzo szerokie poparcie w społeczeństwie, lecz nie zostało ono zweryfikowane w wolnych wyborach.
Tak bywa, bo władzę zwykle obchodzi jedynie to, czy ma wystarczające poparcie, aby się utrzymać. Czy akurat musi to być poparcie większości? To zwykle nie ma praktycznego znaczenia. Bo silna, zwarta i zdeterminowana mniejszość znaczy więcej niż bierna większość, choćby była to większość, która akurat danego dnia w danych okolicznościach dokonała takiego, a nie innego wyboru. Jak mówi klasyk, do wyborów przystępuje „przypadkowe społeczeństwo”. Władza ma powody nie lubić demokracji i jeśli już ona jest, to woli mieć ją pod kontrolą. W końcu demokratyczne wybory najczęściej są dość efemeryczne i rapsodyczne. Jakiż to ma sens tracić władzę z powodu chwilowego „wahnięcia nastrojów”?
Problem legitymacji władzy ma w teorii polityki znaczenie kluczowe. Chodzi o dwie kwestie egzystencjalne. Pierwsza to pochodzenie władzy i jej ciągłość. Zwykle bowiem rząd szuka dla siebie uzasadnienia we własnej genezie – to, co wyniosło cię do władzy, wciąż podtrzymuje twoje prawo do jej posiadania. Druga kwestia dotyczy zaś groźby utraty władzy – skoro rząd nie ma silnej i potwierdzonej legitymacji, to powinien go zastąpić jakiś inny, bardziej legitymizowany.