W zasadzie nie lubię czytać. Czytam, bo wypada. Bo różne rzeczy mnie ciekawią. Albo po to, żeby ćwiczyć obce języki. Zresztą zawsze mi przy tym czytaniu jakoś niewygodnie. Ani na wznak, ani przy stole, ani na boku – ciągle coś nie tak. W dodatku mnie to nuży i irytuje. Każda książka mnie nudzi i mało którą przeczytam do końca. Tyle innych czeka!
A jak nawet przeczytam, to i tak nie zapamiętam, co przeczytałem. Weźmy chociażby biografie. Przejrzałem ich ostatnio kilkanaście, a mimo to o każdym z bohaterów mógłbym powiedzieć zaledwie kilka zdań. Bo w sumie co mnie to wszystko obchodzi? Cudze życie, a tym bardziej jakieś zmyślone historie. Ani mi to bracia, ani swaci. Czy ja bym ich obchodził? Albo kogokolwiek?
Zazdroszczę tym pożeraczom książek, którzy wszystko zapamiętują. Mają mózgi tak żarłoczne i pojemne jak ja żołądek. Tacy, dajmy na to, moi imiennicy, Jan Gondowicz albo Jan Woleński – co przeczytają, to ich. Zapamiętają na całe życie. A ja? Kamień w wodę. Szkoda czasu i mitręgi. Dlatego wolę już sam coś napisać. Wtedy przynajmniej jest jakiś pożytek. Kogoś okradnę z kilku chwil bezcennego czasu, a i rubelka zarobię, resztek cnoty przy tym nie tracąc.
Rzecz jasna, żeby pisać, trzeba coś czytać. W końcu pisanie to tylko uruchamianie w mózgu swojego „białkowego modelu językowego”, który działa tak samo jak ten kwarcowy. Po prostu ładujesz jakieś połączenia wyrazowe, a potem to z ciebie wychodzi. Sam nie wiesz jak i kiedy. Paple człowiek jak papuga, ale żeby wiedział, co mówi? Bardzo wątpię. Słyszy lub widzi, co mu z gęby albo z klawiatury wylatuje, i w ten sposób się dowiaduje, co mówi bądź pisze. Wcześniej nie da rady. Inteligencja i elokwencja są przereklamowane. To po prostu inny rodzaj urody. Masz taki ładny mózg, że produkuje tymi swoimi zwojami i „skryptami” fajną nawijkę.