Polscy siatkarze wrócili z mistrzostw świata z brązowym medalem. Nie jest to wynik na miarę ich ambicji oraz pozycji w światowej siatkówce. W końcu są aktualnymi mistrzami Europy i wicemistrzami olimpijskimi, a niedawno wygrali w Lidze Światowej. Z drugiej strony należy pamiętać, że: drużyna jest w przebudowie, trener Nikola Grbić zabrał na Filipiny kilku debiutantów, poza tym w półfinałowym meczu z Włochami nie mógł grać kontuzjowany Bartosz Kurek, co okazało się dużym osłabieniem, nie w pełni sił był również Tomasz Fornal (uraz pleców). Zastępcy tym razem nie stanęli na wysokości zadania, duch drużyny nieco podupadł, a małe przewagi budowane w każdym trzech setów półfinału okazały się niewystarczające. Żeby nie powiedzieć: zgubne, bo im bardziej Polacy się rozpędzali, tym bardziej Włosi – którzy ostatecznie obronili tytuł mistrzów świata, pokonując Bułgarię – sprawiali wrażenie zdeterminowanych, by ich dopaść i pognębić. Końcówki setów grali już na swoich warunkach.
Rywalizacja polsko-włoska w siatkówce to już do bólu przewidywalna część w finałowych etapach najważniejszych turniejów. Niektórzy eksperci wzdychali, że i tym razem taki powinien być skład meczu o złoto, i deprecjonowali obsadę półfinału Czechy–Bułgaria, będącego efektem katastrofy murowanych turniejowych faworytów – Brazylii i Francji – którzy nie zdołali awansować z grupy. Z odpowiedzią na pytanie, czy mamy do czynienia z chwilowymi przetasowaniami w czołówce, czy też rysuje się nowy układ sił, trzeba jeszcze poczekać. Ale okazji do weryfikacji tych tez będzie coraz więcej – siatkarscy bossowie zwietrzyli większe pieniądze płynące z reklam oraz praw telewizyjnych i od tego roku mistrzostwa świata będą się odbywać nie w cyklu czteroletnim, ale co dwa lata.
Ten mały regres – poprzednie trzy siatkarskie mundiale to dla Polaków dwa złota i srebro – raczej nie stanie się pretekstem do nerwowych ruchów i wzywania na dywanik trenera Grbicia.